Jestem osobą dość wrażliwą na zapachy.
Nie wiem, czy to jakaś wybitnie kobieca cecha, czy osobista właściwość,
ale rozmaite zapachy nasuwają mi różne skojarzenia, przywołują
wspomnienia, do pewnych zdarzeń czy zjawisk mam przypisane w głowie
konkretne zapachy czy ich mieszanki. Dyskoteki pachną tanimi perfumami
młodych dziewcząt, krakowskie bary przesiąkniętym dymem papierosowym
drewnem stołów i krzeseł, kościoły mają zapach kadzidła, kurzu i
naftaliny. Domy, ludzie, zwierzęta, kwiaty i drzewa – każde ma swój
niepowtarzalny, pozwalający na identyfikację zapach. Lato pachnie
kwiatami wiciokrzewu, ziołami, grillem i zimnym piwem, jesień pachnie
mokrymi liśćmi, dymem, nawet zima ma swój czysty, świeży zapach. Dziś
chciałam napisać o bardzo konkretnym, wyrazistym zapachu, który
nieodłącznie kojarzy mi się z łowiectwem.
Nie wiem, czy kojarzycie o czym będę
dalej pisać, ale kiedy wraca się z polowania, to ubrania, włosy, ciało,
wszystko pachnie tym jednym, charakterystycznym zapachem. Niezależnie od
tego, czy się strzela, czy się tylko łazi, ubrania myśliwskie po
polowaniu przesiąknięte są zapachem wiatru, pola i lasu, mieszaniną
prochu i metalicznej farby. Ten zapach wchodzi głęboko, wnika w każdy
centymetr kwadratowy materiału, przenika włosy, skórę, zostaje na długo.
Szczególnie mocno poczułam to, kiedy w ostatnią niedzielę przyjechali
Koledzy myśliwi, prosto z polowania. Kiedy do kuchni weszło pięciu
chłopa w myśliwskich kurtach, spodniach, swetrach, a ja sama byłam
świeża i niedzielna, uderzyło mnie, jak bardzo charakterystyczny jest
ten zapach. Zapach łowiectwa. Ta mieszanka zapachów, połączona w jedyne
perfumy, których z niczym nie można pomylić. Tyle razy czułam ten zapach
na własnych ubraniach, czy ciele. Tyle razy czułam go na najbliższych
mnie osobach, że wrósł w weekend, w niedzielę, w sezon. Dziś mogę śmiało
powiedzieć, że działa na mnie niemal jak afrodyzjak, przyciągając,
wabiąc, przypominając tyle różnych sytuacji. Niesie wspomnienie pól,
lasów, ambon, wędrówek przez trawy i szuwary, a wraz z tym
niezapomnianych chwil z Kolegami i trofeów, które, mimo iż nie było ich
wiele, były na wagę złota. Siedząc teraz przy komputerze mam w nozdrzach
ten zapach, a jednocześnie i zew. Czuję wiatr, czuję woń traw, drzew,
opadłych liści, czuję proch, osiadły na garderobie, czuję krople farby,
opadłe na spodnie, gdy przy trokach triumfalnie dyndał bażant, uderza
mnie w nos charakterystyczny zapach zwierzyny, osiadły na błotach i
drzewach. Przychodząc do domu niosę to wszystko na sobie, wdycham,
rozkoszuję się tym. W tę konkretną niedzielę miałam okazję poczuć to
niejako z boku – zachwyciło mnie jeszcze bardziej, przyciągnęło,
przypisało konkretny zapach do całego łowiectwa. Każdemu będzie się ono
subiektywnie kojarzyło z czym innym, ale jestem niemal pewna, że każdy
polujący, czy choćby mieszkający czy żyjący z polującym, zrozumie, o co
mi chodzi. Ja kocham ten zapach, towarzyszy mi od urodzenia i nie umiem
sobie wyobrazić bez niego dalszego życia!
Darz Bór!
Komentarze
Prześlij komentarz