Macierzyństwo jako choroba przenoszona drogą płciową

Kiedy byłam mała i głupiutka, to wydawało mi się, że macierzyństwo to zupełnie naturalna sprawa. Ot, przeznaczenie większości kobiet, zwykła kolej rzeczy, coś, co przychodzi z czasem (i mężczyzną).
Teraz, będąc młodą mężatką, mając coraz więcej znajomych mam, stwierdzam, że macierzyństwo jest chorobą. No dobra, może nie JEST, ale tak jest traktowane przez większość społeczeństwa. Dlaczego mam aż tak dramatyczny pogląd? Postaram się przedstawić…

Po pierwsze: kompletnie nie rozumiem, dlaczego kobiety w ciąży budzą w ludziach aż takie przerażenie. Kiedy do sklepu, urzędu, kina czy restauracji wchodzi dziewczyna z powiększonym brzuchem, ludzie patrzą na nią z obawą. Albo gapią się niemądrze, albo usilnie uciekają od niej wzrokiem, jak gdyby sama nie była świadoma, że coś jej pod biustem wyrosło, a społeczeństwo czuło się w obowiązku nie dać jej odczuć, że JUŻ WIE! Już takie zachowanie postronnych pozwala podejrzewać, że coś jest nie tak z ciążą, że to wcale nie takie normalne, dysfunkcja jakaś kłopotliwa i wstydliwa, od której bezpieczniej odwrócić oblicze, by nie urazić swoją uwagą… Nie wiadomo poza tym, czy wypada ustąpić w kolejce takiej damie, bo może histerycznie zareagować (ach, te hormony), a z kolei nieustąpienie mogłoby skutkować nagłym porodem w miejscu publicznym (no, to już doprawdy żenująca sytuacja, z której nijak nie wiadomo jak wybrnąć, bo ani Drzyzga ani Kwaśniewska nic na ten temat nie radziły).

Po drugie: nie potrafię załapać, czemu jak kobieta w ciąży wymaga większego luzu, wzmożonej opieki lekarskiej, odpoczynku i uwagi, to idzie na „chorobowe”. Nie dałoby się zrobić „ciążowego” (oczywiście lepiej uzasadnionego medycznie niźli obecne „chorobowe” w ciąży), bo w przeciwnym razie znak równości między jednym stanem a drugim nasuwa się sam. Nie jest niczym dziwnym czy osobliwym, że będąc w stanie błogosławionym kobieta może czuć się podle i nie będzie stała 12 godzin za ladą sklepową, czy dźwigała 50 kilowych worów z ziemniakami z magazynu, wiedzą to nawet chłopcy w gimnazjum. Jak to się więc dzieje, że system ubezpieczenia społecznego wpycha chłopa ze złamaną nogą i kobietę z dzieciątkiem pod sercem do jednego wora?!

Po trzecie: jak już się dziecko narodzi, to od kilku do kilkunastu lat zostaje wyjęte kobiecie z życiorysu. Jakby nagle zapadła w śpiączkę. Pomijam okres karmienia, czy w ogóle niemowlęctwa, bo naturalną koleją rzeczy jest to, że karmi ten, kto ma większą pierś. Później natomiast nikt nie wymaga od mężczyzny, by zmieniał pieluchy, prał ubranka, karmił łychą i był opluwanym jadłem z tejże łychy, nikt nie podejrzewa, że facet mógłby wziąć urlop (no właśnie, MACIERZYŃSKI), aby potomka pilnować dniem i nocą, by brał urlop opiekuńczy, gdy się malec ospy nabawi i trzeba mu krostki smarować tym i owym – skoroś, babo, zapadła na tę dziwną chorobę, to odbywaj sobie rekonwalescencję do końca! Przy tej chorobie zabronione jest spożywanie alkoholu (co to za matka, co piwo wypije?!) oraz palenie tytoniu (co to za matka, co fajkę pali?!), nie wolno też bluźnić, słuchać głośnej muzyki, spotykać się z kolegami (co to za matka, co ma mężczyzn-znajomych?!) – wolno jedynie siadać w zaciszu placu zabaw z innymi matkami i spokojnym, lekko podwyższonym głosem rozprawiać o kupkach, pieluszkach, kaszkach i znów kupkach po tych kaszkach. Niewskazane jest też ubieranie się inaczej niż w workowate ciuchy, długie spódnice i wyciągnięte dresy, bo na matkę mini nie przystoi, przynajmniej do pewnego wieku potomstwa.

Szkoła, zakupy, obiady, zadania i wywiadówki – oto nieprzyjemne konsekwencje dotykające kobiety. Nie wypada, żeby ojciec wiedział, którą drogą do szkoły i w której klasie jest potomek, dobrej matce to nie przystoi! Ona sama wszystko zrobi, załatwi, wespół z babcią czasami. (O! Babcie to jest jeszcze lepsza instytucja moim zdaniem, naturalna konsekwencja macierzyństwa). Szczepienia, ząbki, kolonie, pierwsze miłości, dyskoteki – życie dziecka przyćmiewa życie kobiety. Nie wypada mieć swoich zainteresowań pozapracowych i pozadomowych, bo może nie wystarczyć czasu na upieczenie ciasta i wyprasowanie podkoszulków. Nie wypada znać się na czymś innymi niż kaszki, proszki, choroby dziecięce, bo to zaprząta umysł potrzebny do zapamiętania, czy klasówka z matmy to dziś czy jutro.

Jest jeszcze jedna rzecz, związana oczywiście z macierzyństwem, a mianowicie to, że „winą” i odpowiedzialnością za nie obarcza się wyłącznie kobietę. Tak, jakby dziecko w brzuszku brało się z woli kobiety. Jeżeli para nie ma dziecka, to oczywistym jest, że baba nie chce! Mężczyzna zawsze chce, zawsze może, a zresztą nie ma żadnego przecież wpływu na stan taki czy odmienny, jak baba się uprze, to nie zajdzie i koniec! A jak z kolei zachodzi rok po roku, to też z własnej winy, za swoją jeno przyczyną! Dalsza rodzina swe żale i nadzieje wylewa wyłącznie na kobietę, atakując, że już tyle czasu minęło, a tu: nic, tylko jedno, tylko dwoje, aż troje, czworo? chyba zwariowałaś?! Czy wy, ludziki, wstydzicie się podejrzewać, że partnerzy oboje biorą czynny udział w akcie poczęcia? Wstyd wam synowi/kuzynowi/wnukowi/bratu powiedzieć: czemu nie? czemu aż tyle? Na prawdę sądzicie, że kobiety są aż tak przebiegłe i samoprogramowalne, że ustalają kiedy chcą być w ciąży i wtenczas bach! i jest? No błagam! Traktujmy się poważnie!

Wiem, że piszę stereotypowo, na dodatek wyłącznie z własnych obserwacji,a nawet nie doświadczeń. Piszę to jednak, bo sama jeszcze nie jestem matką, a strasznie się boję, że kiedy zacznę nią być, to będę musiała przestać jednocześnie być SOBĄ, bo opinia publiczna, rodzina, znajomi mnie potępią. Potwornie trudnym wydaje mi się być matką i być Dajrotą, ba! Być dobrą matką i Dajrotą jednocześnie, widząc, czego ten świat oczekuje od matki. Jasne, że ten obraz wyrysowany przeze mnie ulega zmianom, wygładzeniu i dopasowaniu, ale mimo wszystko nadal macierzyństwu bliżej do choroby, niż normalnego, naturalnego stanu rzeczy i istnienia. W macierzyństwie, wbrew nazwie, nie liczy się matka, nie liczy się nawet dziecko, ale cały ceremoniał odspołecznienia kobiety i włożenia jej w tą workowatą bluzkę i dresy w pastelowych kolorach.
Są to wyłącznie moje przemyślenia, z łowiectwem mające wspólnego niewiele, a właściwie tylko to, że odkąd jestem myśliwym zastanawiam się, jak to będzie być myśliwym-matką...

Komentarze