Kaczki, kaczki i po kaczkach

Tak, wiem, to początek sezonu! Ale ja w tytule mam na myśli te uroczyste „pierwsze kaczki”. Pogoda dopisała jak najbardziej, upał, słońce, lekkie chmurki dodające uroku krajobrazowi. Na łące przy pławowickich stawach mogliśmy przed zbiórką zaobserwować częste w tamtych rejonach zjawisko – delikatny wir powietrzny unoszący przewracane akurat przez traktorzystę siano. Wygląda podobnie do trąby powietrznej, jednak dużo, dużo bardziej delikatny i niegroźny, natomiast dla pracujących w polu bardzo irytujący!

Koledzy dopisali, zielono na stawach było nie tylko od trzcin, ale także od naszych strojów. Parę nowych twarzy się pojawiło, bardzo zaskoczonych widokiem naszej pekinki na stawach, patrzących na mnie ze względu na nią – łagodnie mówiąc – pobłażliwie. Zmora wlazła do stawu (co prawda nieco wbrew swej woli), ale kaczki nie mają parostków ani szczeciny, więc to dla niej nic interesującego. Rozstawiliśmy się szybko, żar z nieba lał się strugą, każdy chłodził się, jak umiał. W tle śpiewała nam tarnowska pielgrzymka do Częstochowy, a my z niecierpliwością czekaliśmy na trąbkę. Cóż… Trąbka niewiele wniosła… Kaczek było mało, nawet bardzo mało. Jedyne stworzenie lecące na mnie na odległość strzału było…perkozem… Pierwsze stawy odbyłam więc bez łamania strzelby – no! jedynie na zakończenie pędzenia! Mój Mąż natomiast przyniósł dumnie jedną z niewielu strzelonych na tych stawach kaczek. Nasza emerytowana już wyżlica, Leda, z zapałem wskakiwała do wody, przeczesywała szuwar, asystowana przez młodą wyżlicę Kolegi. Nasz futrzany potwór widząc inne psy chętnie wchodzące do wody sam był pełen zapału, aby wpaść w szuwary, jednak duże „dziewczyny” szybciutko poradziły sobie z odnalezieniem zbarczonej kaczuchy i zepsuły jej misterny plan…

Drugie stawy powitały nas przedwczesnym zrywem, ustawialiśmy się w szalonym pośpiechu. Gdyby nie puszczony luzem pies, który wypłoszył ptactwo przedwcześnie, mielibyśmy piękny łup – na „drugich” stawach była na prawdę uczciwa ilość kaczek. Mój Mąż znów przyniósł kaczkę, zdaje się, że przez magiczny wpływ użyczonej od Taty na to polowanie broni, która niezmiennie przynosi mu szczęście tak w polowaniu, jak w zawodach na strzelnicach. Ja nadal puste troki…

Efekt końcowy – nieco ponad 30 upolowanych ptaków, jedna jedyna łyska, poza tym same krzyżówki. W porównaniu do poprzednich lat niewiele, nawet śmiesznie mało. Apetyt na kolejne polowania rozbudzony, mimo wcześniejszych zarzekań, że pojadę tylko na pierwsze polowanie, a resztę weekendów będę plackiem leżeć!

Psiaki tego roku były piękne – przeważały wyżły niemieckie, jak zresztą zwykle, ale mnie najbardziej podobała się wachtelhundka, co prawda nie miała okazji widzieć jej w akcji, jednak przez większość czasu była mokra – myślę, że właściciel nie polewał jej wodą ze snobizmu, tylko pracowała w wodzie. Pojawił się Kolega z piękną łajką, do której to rasy mamy ogromny sentyment, bo nasza Julka przez 10 lat towarzyszyła wiernie mojemu Tacie w polowaniach, także na kaczki. Była nawet jedna gończa polska, przepiękna suka, choć obecnie w rozmiarze L. Ale Leda miała swego czasu i XXL, a mimo to teraz nie dość, że pracowała cały czas, to dziś nie ma najmniejszych problemów ze stawami, zakwasami mięśni, ani żadnych innych ruchowych. Dieta oraz spora dawka ruchu i świeżego powietrza każdego dnia, pomaga zdecydowanie  i odejmuje jej lat!

Co robić, idę teraz skubać kaczuchy, a potem pomyślimy o jakimś rosołku… Oby więcej tego było w tym roku! Czego sobie i Wam wszystkim życzę!

Darz Bór!

Komentarze