Kiedy poznajemy nową osobę, zazwyczaj po
jednym spojrzeniu wyrabiamy sobie na jej temat jakieś zdanie, opinię,
podejrzewamy, jaki może mieć charakter, czym może się zajmować. Widząc
wytatuowanego, zakolczykowanego Jegomościa z warkoczykami na całej
głowie raczej nie podejrzewamy go o pracę w wydziale ewidencji ludności
Urzędu Miasta Łomża – kojarzy nam się raczej z muzykiem, tatuażystą,
artystą wszelkiej maści, nieokiełznanym i nie ujętym w okowy konwenansu.
Z kolei damulka w okularach o grubych oprawkach, marynarce, białej
bluzce i odprasowanych spodniach, która pędzi gdzieś z komórką przy
uchu, sprawia na nas wrażenie kobiety sukcesu, twardo stojącej na ziemi,
kompetentnej, na której można polegać. Są to przykłady czystych
stereotypów, które niby przez wszystkich krytykowane, tak na prawdę dają
nam pewne poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa, pozwalają zorientować
się mniej więcej w sytuacji, z kim mamy do czynienia. Pośród tego
wszystkiego pojawiają się czasem takie Dajroty. I budzą dysonans
poznawczy…
Kiedy mężczyzna widzi niewysoką blondynkę
o wielkich oczach i głębokim dekolcie, przez głowę zapewne przelatuje
mu bardzo wiele myśli, ale żadna z nich nawet nie zbliża się w rejony
łowieckie (i myślę o przynależności do PZŁ, nie zaś „łowach” sensu largo). Jeśli interlokutor jest spod znaku św. Huberta, lub chociażby z
jego obrzeży (syn, brat, kumpel myśliwego), zazwyczaj reaguje sympatią,
zaciekawieniem, rozmowa od razu schodzi na tematy łowieckie. Zauważyłam
jednak, że faceci kompletnie niezwiązani z łowiectwem często lekko się
naburmuszają, słysząc, że takie dziewczątko jak ja ma własną broń,
której w dodatku nie waha się używać. Starają się podnieść sobie własne
ego nadszarpując moje niewybrednym żartem, którego w stosunku do
mężczyzny już nie używają. Głupie teksty gonią przewracanie oczami i
pobłażliwe uśmiechy, zaś na merytoryczne wywody reagują sztucznym
śmiechem poprzedzonym „zabawnym” komentarzem. Przez jakiś czas
usiłowałam wydedukować, co takiego jest powodem powyższego stanu rzeczy –
wyszło mi z głowy mojej, blond włosiem porośniętej, że to nic innego,
jak tylko wszechobecny kryzys męskości.
Tak, my kobiety wchodzimy obecnie dość
mocno w tak zwane „męskie” role – szefa, kierownika, wójta, zawodowego
kierowcy, policjanta, żołnierza. Głowy rodziny. „Utrzymywacza” tejże
rodziny. Posiadanie broni, polowanie, to również atrybuty kojarzące się
od pewnego czasu wyłącznie z męskością. Upatruję tutaj głównej winy
wielu lat PRL’u, gdzie kobietę wepchnięto w dom, pracę zawodową i
matkowanie, nieprzychylnym okiem patrząc na babki z pasją inną niż haft,
ogródek i ciasto drożdżowe. Nie mieliśmy zbyt wielu reżyserek,
fotografek, kobiet startujących w wyścigach samochodowych, myśliwych też
nie było wiele. Obecne wyjście kobiet z pieluch, ciast, ogródków
działkowych jest z całą pewnością lekkim szokiem dla starszego pokolenia
mężczyzn, wychowanych w społeczeństwie patriarchalnym, z mocno
zarysowanymi granicami między męskością i kobiecością. Ich potomstwo,
pod warunkiem, że wychowywane również w „tradycyjnym” modelu, także ma
określone wyobrażenie względem kobiety i jej powinności, do których
własne zdanie, własna pasja, a nawet własne konto w banku nie przystaje.
I dopóki są kobiety, które wpasowują się w ten schemat, dopóty wszystko
jest w porządku.
Ja nie jestem wrogiem kobiecości,
macierzyństwa, czy nawet robótek ręcznych. Uważam, że każdy ma pełne
prawo do samorealizacji w taki sposób, jaki jemu odpowiada, a jaki nie
robi innym krzywdy. Jeśli mężczyzna mówi mi, że uwielbia hafty
krzyżykowe, to pewnie się zdziwię, ale zaraz będę chciała dowiedzieć się
o tym czegoś więcej, bo sama ni chu chu się na tym nie znam. A dla mnie
ktoś zakręcony na punkcie jakiejś pasji staje się od razu fascynujący.
Panowie nie-myśliwi słysząc o mojej
„męskiej” pasji bardzo często się nadymają jak indory, a zaraz potem
uciekają, chyba sądząc, że przez to, że ja mam broń, a oni nie, to ja
zamierzam ich natychmiast wykastrować. Być może nawet czują się z marszu
kastrowani! Bo lufa, bo kule – a tu, ot, blondyneczka, która raczej
powinna chichotać niemądrze i podziwiać męskość rozmówcy, a nie
wymachiwać męskimi atrybutami wespół w zespół z posiadanymi kobiecymi.
Gdzie takie chucherko do mordowania!? Takie chucherko winno być noszone
na rękach, szlochać na mrozie i pozwalać się ogrzewać w silnych
ramionach, nad losem zwierzątek ronić łzy wzruszenia, a nie wydawać
okrzyki triumfalne po udanym strzale!
Tak sobie myślę, że to tylko o to chodzi.
Facet myśliwy budzi w innych facetach jakiś respekt, może nawet podziw.
A kobieta dysonans poznawczy, który zawsze łączy się z negatywnymi
odczuciami. Nie chcę być źle zrozumiana – nie uogólniam! Wielu moich
znajomych z łowiectwem nie ma nic wspólnego, a jakoś mnie lubią,
traktują po ludzku, jak kobietę. Ale jakaś tendencja u niektórych się
pojawia… I tak sobie wydedukowałam, że to będzie właśnie to poczucie
zagrożonej męskości, ta nieporadność, że skoro ona taka „silna”, to czym
ja jej teraz zaimponuję. Jeśli z niedźwiedziem za bary się brała, to z
czymże ja tu wystartuję? Że znaczki zbieram? Że wiersze piszę? Że
kickboxing trenowałem?
Ja to już musztarda po obiedzie. Mojego
Lubego nawet dwiema lufami nie zniechęciłam do siebie, ale on miał w
sobie gen myśliwego i podążył moją drogą. Ale wiele razy się
zastanawiałam się, jak z adoratorami idzie innym dziewczynom. Boją się
uzbrojonej kobiety? Czy więcej na ich drogach staje pewnych własnej
męskości i nie muszących nic nikomu udowadniać fascynatów?
Podzielcie się w komentarzach swoimi wrażeniami! Oby były diametralnie inne niż moje!
Komentarze
Prześlij komentarz