Dobre strony dłuższego dojazdu do pracy

Od początku roku pracuję w nowym miejscu, nie tylko w innej gminie, ale i innym powiecie (co u nas nie jest czymś tragicznym, bo „tuż za stodołą” stykają się ze sobą trzy powiaty). Dojeżdżam do pracy kapeńkę dalej niż do tej pory, a w obecnie nam panujących warunkach atmosferycznych to jak rajd po Syberii – ok, jest parę stopni cieplej! Rano klnę więc pod nosem na lód, śnieg, chłód, skrobaczkę do szyb, która nie działa (a tak! bo nawet skrobaczka może nie działać!), płyn na odmrażanie szyb, który nie tylko nie odmraża, ale i zamraża już odmrożone, na drogie paliwo, które muszę spalać bez sensu stojąc na podjeździe, żeby cokolwiek przez przednią szybę ujrzeć. Klnę na badziewne gumki do wycieraczek. Na nieposypaną solą/piachem/popiołem/diamentem drogę. Na zawalone hałdami białego szajsu pobocza. Na pług, który nie przejechał. Na pług, który właśnie jedzie z naprzeciwka!!! Aaaa!

Ok, wystarczy – zima na drodze doprowadza mnie do szału. Nie widzę w niej absolutnie żadnych pozytywów. No dobra, do dziś nie widziałam… Wracając bowiem z pracy, brnąc przez śniegi i lody, osiągając zawrotne prędkości oscylujące bez przerwy haniebnie blisko 30 km/h, postanowiłam wykorzystać bezpowrotnie tracony czas na rozglądanie się po okolicy. Świrów, jeżdżących o tej porze i w tych warunkach praktycznie brak, mogłam więc pozwolić sobie na wypatrywanie sokolim okiem zza okulara jakiejś zwierzyny. Wokół lasy i pola, biało, widno jak na dłoni – może dziki wyjdą uspokojone ciszą na drodze? (No dobra, z tą ciszą to ściema – radio mi grało na fulla francuskie pieśni religijne, bo w tej zapomnianej przez Boga i ludzi strefie 11 tylko Maryja nie zapomniała i tylko to mój wypasiony odbiornik łapie.) Może rudelek zgrabnych saren przefrunie po polu, wbijając wdzięcznie tumany jasnego puchu wokół siebie? Może bażanciki będą przegrzebywać miedze w poszukiwaniu pokarmu i czerwony kogutek wykwitnie plamą na śnieżnej połaci? Widok, jaki ukazał się mym oczom był niesamowity! Oto ryży lisiura, dzierżąc mocno w pysku objedzony korpus jakiegoś ptaka, umykał chyżo przed ogromnym gawronem, polatującym i bijącym czarnymi skrzydłami, zaś za ich plecami dwie sroki toczyły bój z drugim gawronem, prawdopodobnie o wypadłe lisiurze resztki. Wszystko to zmieściłoby się śmiało w jednym kadrze – gdybym miała aparat, I miejsce w konkursie im. Puchalskiego gwarantowane!!! Lisiura spojrzał na mnie tęsknie, jakby we mnie szukając pomocy i ratunku przed upierdliwym gawronem. Sroki ciekawie zerkały do wnętrza auta, jakby chcąc sprawdzić, któż to jedzie – a potem oczywiście oplotkować z innymi srokami! A gawrony w duszach mnie miały, świadome, że nikomu do nich strzelać nie wolno i każdy, w tym ja, im może… nakrakać.

I tak oto święty Eustachy wynagrodził mi kłopotliwy dojazd do pracy, radując oczy piękną scenką. Chociaż przez myśl mi przeszło, cóż za ptakiem się menażeria posilała – czy nie czerwonym kogutkiem aby? Drapieżcy tej zimy mają się świetnie. Nie zapominajmy o reszcie zwierzaków!

Darz Bór!

Komentarze