Fuzyj zaklinanie

W czasach, kiedy od powodzenia na polowaniu zależała obfitość stołu, myśliwi na wszelkie sposoby starali się przyciągnąć do swych fuzji szczęście, celność i skuteczność. Nie mogli wierzyć w stu procentach tylko swoim umiejętnościom, więc odpowiednimi rytuałami starali się tak zaczarować strzelby i kule, aby nie chybiały nigdy celu.
Jeśli chodzi o kule, to znaną metodą było lanie tychże na poświęconych ziarnach pszenicy. Górale natomiast preferowali nieco podlejszy materiał, bo bobki kozicy – biorąc jednak pod uwagę wielką estymę, a jaką każdy góral traktuje kozice, może były te bobki i droższe niż pszenica. Dobrze robiło także lanie kul pod figurami, przedstawiającymi świętych – wiadomo, że święty Hubert miał „chody”, ale obyczaj nie był jakoś szczególnie ortodoksyjny i święta Teresa też „dawała radę”. Kurpie lali kule z ołowiu wymieszanego z posiekanym sercem i wątróbką nietoperza, co miało gwarantować, iż będą zawsze trafiać celu. To samo, tylko na Śląsku, gwarantować miał wysuszony łeb węża, wkruszony do płynnego ołowiu, a w innych regionach Polski krew kruka. Dawniej kule były „wielorazowego” użytku, wielu myśliwych powtarzało więc, że kula, która już kiedyś dosięgnęła śmiertelnie zwierzyny, zawsze będzie trafiać ponownie – miała ona być bowiem „owionięta dobrym duchem”. Dziś ten obyczaj przetrwał w postaci noszenia przy sobie łuski ze szczęśliwego strzału, jako amuletu przynoszącego szczęście w łowach. Świetnym sposobem na celność amunicji było także włożenie mieszka, w którym się ją nosiło pod obrus na ołtarzu, do czasu aż ksiądz odprawi na nim trzy msze. Wtedy każdy nabój trzymany w zaczarowanym mieszku miał być skuteczny.
Metod zaklinania strzelby jest wiele – od prostych, do bardzo trudnych, a dziś niemal niewykonalnych. Bardzo znane w tradycji są metody zimnego i gorącego brandu, dziś podchodzące pod znęcanie się nad zwierzętami… Ale dawniej ludzie byli zdecydowanie mniej wrażliwi! Zimny brand uzyskiwało się nabijając strzelbę żmiją, pozostawiało gada wewnątrz na kilka godzin, po czym wystrzeliwało go prosto w pień starego dębu. Do uzyskania gorącego brandu, znacznie skuteczniejszego i silniejszego, trzeba było wpuścić w strzelbę żywego padalca, zatkać lufy i przeczekać całą dobę. Następnie wyjmowało się go z lufy, nabijało strzelbę prochem, padalcem, aby wystrzelić go w powietrze na rozstajnych drogach. Metody te obecnie wydają się być tak nieprawdopodobne, że nawet ja mam lekkie podejrzenia, iż dawni łowcy stworzyli je w wyobraźni, aby odstraszyć ze swych szeregów ludzi o słomianym zapale, którzy na wieść o takich machinacjach, jakie trzeba dla dobra łowów wykonać, woleli już na wstępie zrezygnować. Ale z myśliwymi nigdy nic nie wiadomo, skłonni jesteśmy przecież do poświęceń dla pasji, przy których łapanie żywych żmij wydaje się być pestką!
Kolejne znane metody, to umieszczanie między lufą a osadą łodyżki groszku. Wydaje się być proste? Nic z tego! Groszek ten musi być zasadzony osobiście przez myśliwego, któremu ma przynosić szczęście, koniecznie w wigilię św. Grzegorza, na rozstajnych drogach! Ufff, niełatwy to kawałek chleba, to nasze łowiectwo Niemniej trudną do wykonania, a w Małopolsce chyba niemożliwą do realizacji metodą jest zanurzenie strzelby w wodzie, która nigdy nie słyszała kościelnych dzwonów. Nasi pradziadowie może i mieli w puszczach takie miejsca, gdzie głosy dzwonów nie docierały, ale dziś spacerując po głuszy, tuż obok przekleństw miotanych przez sójkę słyszę grane na kurantach „Serdeczna Matko, opiekunko ludzi….”. I czasem wydaje mi się, że rozumiem co sójka nerwowo wykrzykuje…
Pozytywnie zaklinać broń miało również polowanie z niej w Wigilię Bożego Narodzenia. Celny strzał tego dnia miał gwarantować powodzenie w łowach na cały następny rok. Do dziś u nas, w Beskidzie Wyspowym, myśliwi w Wigilię choćby wychodzą z domów „przewietrzyć broń”, a w wielu Kołach prowadzi się tradycyjne, wigilijne polowania dokładnie 24 grudnia.
Na zakończenie tego króciutkiego zbioru zabobonów związanych bronią napiszę o jeszcze jednym, który przypomina nam o bezwzględnej konieczności zachowania ostrożności w naszej przygodzie – o starym powiedzeniu, jakoby strzelba raz do roku sama strzelała. W trakcie swego życia usłyszałam wiele historii, będących dowodami na potwierdzenie tej tezy. Ile z nich było faktycznie „samowystrzałem”, a ile wynikało z wady broni lub nieostrożności strzelca? – tego nie sposób mi teraz zweryfikować. Wiem jednak, że broń choćby nie wiem jak dobrze i skutecznie była zaklęta czy przeklęta, jest przedmiotem służącym do odbierania życia. Pamiętajmy o tym stale, mając na uwadze własne i innych życie i zdrowie, odnośmy się do broni i jej używania z należnym im szacunkiem, nie traktujmy jej nonszalancko, bez refleksji. Może być dla nas wierną towarzyszką i sługą, przynoszącą posiłek dla ciała i duszy, ale może też odwrócić się od nas i silnie znieważona zemścić okrutnie. Strzeżonego, Pan Bóg strzeże! Oby strzegł skutecznie nas wszystkich.
Darz Bór!

Komentarze