Komu "graje" radio?

Dziś post kompletnie niezwiązany z łowiectwem, ale nie mam się komu wyżalić ze swoich frustracji związanych z „radiem”, więc postanowiłam wylać je w miejscu do tego idealnym, a wręcz po to stworzonym – w Internecie!

Od paru dni głęboko się zastanawiam, dla kogo jest współczesne radio. Mówię o największych komercyjnych stacjach radiowych, gdzie żadna misja i wizja nie skalała bezużytecznym patosem programów nadawania od wielu lat. W pracy mam wątpliwą przyjemność obcować z „radiem” i powoli zaczyna być to dla mnie nie drzazgą w palcu, a zastruganym kołkiem….gdzieś indziej. Facecje prezenterów i niektóre stałe rodzyneczki są najczęściej pozytywne, bez uniesień może, bez mącenia zmarszczką refleksji mego spoconego pracą czoła, ale owszem, uśmiech błyśnie, rechot rozbrzmi w ciasnym biurze, czasem nawet fotel skrzypnie, jak się wygnę w radosnym chichocie. Natomiast do szału doprowadzają mnie reklamy. Gęsto ścielą się choroby i dolegliwości zdrowotne – tu problemy z potencją, tam upławy i „intymny świąd” (co to za zwrot???!!!), tu zaparcie, tam zbytnie rozluźnienie, tu jelito grube, tam pęcherz, aż się chce śniadanie wcinać i słuchać, jak panią swędziało, a panu obwisło. Może jedno z drugiego wynika, ale po co lekarz? Posłuchaj „radia” i lecz się sam. Ostatnio, ku mojemu oburzeniu pojawił się na tapecie nowy preparat „paramedyczny”, tym razem likwidujący skutki nadużycia alkoholu. Radosne, młode i przyjemnie głosy opowiadają, jak nawaliły się wieczorem, a rano mogły prowadzić prezentację, pracować nad projektem, a nawet dzieci zabrać do teściów. Pić, nie umiarkować. Mamy dwie tabletki, które nie pozwolą, by kariera i rodzina przeszkadzały nam imprezować.
Kolejna irytująca rzecz, to muzyka. Nienawidzę słyszeć „Show Must Go On”, kiedy do biura wpada awanturujący się, nie używający tabletek wcześniej wspomnianych (co czuć od progu) „klient” i wywrzaskuje swoje pretensje. Nie cierpię, kiedy za podkład do wypełniania sprawozdania robi „She’s Like The Wind”. Szlag mnie trafia, gdy „Wicked Games” rozbrzmiewają w południe, gdy tuż obok drogą sunie kondukt pogrzebowy, albo przejeżdża konwój traktorzystów z gnojem. Są pewne piosenki, których powinno się słuchać w określonych momentach, nie przy bułce, nie w kolejce na poczcie, nie grzebiąc w ciucholandzie, a na pewno nie w pracy!!! Bo tracą magię, bezpowrotnie. Obok wielkich hitów, katowanych do wymiotów (na wymioty niczego nie reklamują… hipokryzji im zarzucić nie można!), mamy oczywiście piosenki lecące od dwudziestu lat, które pamiętam z dzieciństwa (z „radia”, a jakże!), oraz nowości. Jednej z nowości chcę poświęcić parę wersów, bo powaliła mnie na kolana! (Na kolana jest Artre-coś tam, jedna pani reżyserowi poleca). Chodzi mi o piosenkę niejakiej Honey, pięknej dziewoi bodaj ze Śląska, która zasłynęła wyciąganiem ubrań z szafy i robieniem sobie w nich zdjęć. Piosenka ma tytuł, podejrzewa, ale ja niestety nie pomnę jaki, a nie chcę szukać, bo jeszcze niechcący włączę i od nowa mi wejdzie w łeb… Bo wchodzi! Piosenka wesoła, melodia chwytliwa, bioderka się do niej gną na boki, taka w sam raz do „radia”. O co mję się więc rozchodzi? O tekst. Nie mam pojęcia, po co ktoś do tego tekst pisał – dziewoja mogła pojękiwać rytmicznie i byłoby dobrze. Ale ambitny tekściarz postanowił dorobić słowa do melodii i tak powstała piosenka o tym, że : zostawiam cię, kochaj mnie, daj mi coś, co ja nie wiem, co to jest, ale muszę to mieć już i ma mnie to zadowolić, bo jak nie, to ja cię nie potrzebuję, spadaj, wiedz, czego potrzebuję bardziej niż ja, bo ja nie wiem, zaspokój mnie, albo nie, albo już, albo później, w sumie to nie, bo przecież cię nie potrzebuję, ale chodź i zrób to już.
Odpadam. Jak słuchałam męskich żartów o kobiecej logice, to zawsze wydawało mi się, że wyolbrzymiają, plotą androny, byle tylko baby dyskredytować. Ale po wysłuchaniu tekstu tej piosenki odpadam!!! Jest coś takiego, jak kobieca logika! I to absolutny, niewyobrażalny wręcz, wszechogarniający brak logiki, który aż boli. Słuchając piosenki pani Honey uznałam, że gdybym była mężczyzną, zostałabym księdzem i stroniła od niewiast, bo to pomiot szatański, wiecznie niezadowolony, pazerny, wymagający nawet Bóg nie wie czego i jeszcze pyszny do granic ludzkiej odporności na pychę. Ja wiem, piosenka w „radiu” nie jest do słuchania tekstu, jest do zabicia ciszy, ale takie pierdoły saskie wyśpiewywać to na prawdę….no nie wypada po prostu! Z drugiej jednak strony – jak dobrze tekst ten oddaje współczesne młode dziewczęta, które uczy się od małości, że są warte wszystkiego, co najlepsze, bo są. Nie muszą nic, bo są wyjątkowe. Są TEGO warte i nieistotne, co TO jest. Przez wieki kobiety czuły się niedowartościowane, natomiast dziś wpaja się im „nadwartościowanie”, co prowadzi w końcu do samotności, tak ładnie nazywanej „singielstwem”. Żaden z kolegów z podwórka czy wioski nie spełnia wymagań współczesnych dziewczyn. Nie ma wypasionej bryki, tylko jeździ seicentem. Nie ma ciuchów AJ, czy DG, tylko chodzi w przykurzonych adidaskach i czarnym podkoszulku. Nie chodzi na manicure, strzyże go sąsiad własną maszynką, a zamiast poić swą wybrankę szampanem i karmić truflami, przewalając się w pościeli jak bohater „50 części ciała Greya” (o twarzy było najmniej) w weekend ucieka z kumplami na mecz, ryby, turniej Warhammera albo pościgać się motorem. Kobiety dziś często wymagają, by mężczyzna był ich satelitą i krążył wokół nich, odbijając ich blask kosmiczny, adorując, nadskakując, spełniając marzenia jak dżin z butelki (ja tam wolę gin, też z butelki), a zapominają, że facet też człowiek – również ma swoje potrzeby, słabości, lepsze i gorsze chwile, potrzebuje czułości, wsparcia, chociaż za fiksa się do tego nie przyzna.

Laski! Świat nie kręci się tylko wokół waszych pupeczek, choćbyśmy może czasem chciały. Ale ja tam wolę faceta z krwi i kości, z którym mogę się poprzytulać, ale i kumplować, żyć i poznać wszelkie smaki i odcienie życia – nie tylko te jaskrawe i przyjemne, niż pogoń za baśniami i samotną starość.

Miało być o „radiu”, a zebrało mi się na jakieś życiowe wywody… Cóż, chyba mnie tak Księżyc za oknem nastraja refleksyjnie, zaglądając mi głęboko w oczy i kusząc swymi iluzjami. Żeby nie było całkiem nie-myśliwsko: w tym roku, jak dotąd zając u nas coraz lepiej stoi – coraz częściej można się natknąć na harcujące marczaki, a i starych, wyrośniętych osobników nie brakuje. 20 metrów od mojego okna, w ubiegły wtorek, sześć szaraczków urządzało sobie awantury o świcie, a dwa ostatnio wymusiły mi pierwszeństwo na drodze – obyło się bez kolizji, ale filipy wykarmione, aż miło! Może dla tych naszych zajączków idą wreszcie lepsze czasy? Oby!

Darz Bór!

Komentarze