O języku

Od paru dni w radiu i telewizji puszczana jest reklama z Czesławem Mozilem. W tej reklamie, wbrew temu, do czego dotychczas nas Pan Czesław przyzwyczaił, mówi on początkowo poprawną i wyraźną polszczyzną. Po krótkiej chwili jednak możemy usłyszeć stare, dobre jąkanie i bełkotanie, z którego z wielkim trudem można wychwycić pojedyncze słowa. Pan Mozil przekonuje nas jednak, że on po prostu nie chce mówić wyraźnie i poprawnie! I już. Ta reklama wzbudziła we mnie refleksję, czym tak w zasadzie jest nasz język i dokąd zmierza…

Ludzie pierwotni porozumiewali się zapewne monosylabami, jakimiś szczątkowo usystematyzowanymi dźwiękami, gestami, odgłosami. Z tego bełkotu narodziły się pierwsze słowa, przekute potem na litery, z których układano najpiękniejsze poematy, pieśni, modlitwy, zaklęcia… Za pomocą słów przekazujemy informacje, ale możemy nimi wyrażać swoje uczucia, przeżycia, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Możemy się z ich pomocą „wyładować”, klnąc na czym świat stoi, możemy wzbudzić u kogoś śmiech, opowiadając dowcip, lub doprowadzić kogoś do łez mówiąc mu przykrą, gorzką prawdę. Czytając wiersze sławnych poetów niejednokrotnie wpadamy w zachwyt nad potęgą słowa, za pomocą którego można wywołać tyle emocji, które niesie ze sobą tak wielki ładunek danych, powiązane z innymi tworzy wyjątkowe struktury. A ja mimo to mam coraz większe poczucie, że oto historia zatacza koło i powracamy do bełkotu, do złudzenia przypominającego „uuuga-uuu-huuu”, jakim raczą nas filmy o prehistorii. Dotyczy to zwłaszcza komunikacji pisemnej, której dziś bardzo, bardzo daleko do sztuki epistolografii.
Pierwszy objaw to oburzający czasami brak dbałości o ortografię. Nie jestem chodzącym słownikiem języka polskiego i pewnie popełniam nieświadomie błędy składniowe, interpunkcyjne, czy logiczne – podejrzewam, że czasem mi się taki zdarzy, choć staram się pilnować. Ale w dobie „samopodkreślających” się błędów w edytorach tekstu, klepanie rażących byków ortograficznych powinno absolutnie nie występować w mediach! A co rusz natykam się gdzieś na jakiegoś babola, w artykułach czołowych nawet portali informacyjnych. Na Facebook’u powstała nawet strona zbierająca takie rodzynki, Cała Polska Czyta Dziennikarzom. Kiedy jeszcze od czasu do czasu słyszę zapowiedzi likwidacji polskich znaków diakrytycznych czy likwidację zasad ortograficznych w pisowni wyrazów z „rz”, „ch” i „ó”, to za głowę się chwytam i myślę: co następne? Pewnie pismo obrazkowe… Ale o nim za moment!
Kolejna rzecz to namiętne skracanie wyrazów, w Polsce co prawda dopiero kiełkujące, za to w krajach anglojęzycznych przybierające rozmiar pandemii. Wyrazy odziera się z części budujących je liter, pozostawiając takie , które pozwolą odbiorcy domyślić się, „co autor miał na myśli”. U nas funkcjonuje też np. pzdr – skrót od „pozdrawiam”, spx – od spoks, które z kolei skracało „spokojnie”. Znaczenie tego ostatniego też uległo zmianie: nie jest już tożsame z „bez nerwów”, czy „łagodnie” lub „delikatnie”, ale oznacza zgodę na coś, przyzwolenie, aprobatę. Nie ma sensu wymieniać większej ilości przykładów, bo jest ich mnóstwo – mnie zaś nadmierna ilość skróconych wyrazów w tekście przywodzi nieodmiennie na myśl „retorykę” Pana Mozila… Trzeba dwa razy wysłuchać/przeczytać, trzy razy przemyśleć i dopiero wyciągnąć esencję… O ile jest co wyciągać.
Wspominałam o piśmie obrazkowym, że wieszczę w nim naszą przyszłość. Phi, jaka tam przyszłość, skoro już funkcjonujemy w świecie opanowanym przez emotikony. Najbardziej przeraziło mnie czytanie tekstu w gazecie, w który wplecione były „uśmieszki”… Czasem na prawdę są sympatyczne, ja też ich używam, by podkreślić jakieś zdanie, zasugerować żart, zgrywę, czy zobrazować coś innego. Ale kiedy trafi się na naładowaną obrazkami treść, to aż człowieka otrzepuje – bo o ile z mimiki ludzkiej jestem w stanie wywnioskować, czy uśmiecha się ironicznie, radośnie, nostalgicznie, to :-) wygląda zawsze tak samo. I kiedy widzę tekst z „minkami”, to czasem nie wiem o co chodzi.
Co to wszystko robi na blogu łowieckim? Śpieszę wyjaśniać. Otóż polski słownik łowiecki jest jednym z najbogatszych i najstarszych, pozostaje w podobnej formie od wielu wieków i używają go z powodzeniem kolejne pokolenia polskich myśliwych. Możemy naszą gwarą szczycić się wśród innych grup społecznych, gdyż mało która wypracowała przez wieki tak jasny, spójny, ogólnie obowiązujący zbiór wyrazów odnoszących się do obszarów jej działań. Możemy??? Musimy! Nasi dziadowie i pradziadowie pozostawili nam po sobie nie tylko geny, trofea, dzieła sztuki, ale i masę opowieści myśliwskich, których duch odżywa za każdym razem, kiedy używamy łowieckiej gwary, spójnej tak często z ich językiem. Dlaczego o tym piszę? O czymś, co jest niemal rażącą po oczach oczywistością? Ponieważ czasem trafię na osobę, która „pod chwostem” ma całą tradycję, kulturę, spuściznę przodków i, wzorem celebrytów, bełkocze bez sensu, z uporem maniaka mówiąc na parostki „rogi”, a na skoki „parkoty” (też tacy bywają). O ile młodym frycom można wiele wybaczyć, o tyle najbardziej mnie zdumiał „olewacki” stosunek do gwary jednej z osób zasiadających we władzach PZŁ. Cóż z tego, że ktoś na egzamin nauczył się słownika, skoro nie tylko go nie stosuje w życiu, ale i macha na niego ręką uznając, za mało istotny element wiedzy łowieckiej, taki kwiatek do kożucha. Ja zaś, choć może całego Hoppego nie znam na pamięć, jestem głęboko przekonana, że powinniśmy walczyć o wpisanie gwary łowieckiej na listę Dziedzictwa Kultrowego UNESCO – jest tam już sokolnictwo, oraz myślistwo…w Czechach. Argumentów nam, miłośnikom języka myśliwych, na pewno nie zabraknie.
 
„Tak u myśliwcow gdy kto kształtem innym
Mówi poluiąc, musi wnet być winnym,
Y musi z drzewem prawnie osądzony,
Być podrąbiony.
Już gębę trąbą zwać u charta musi,
Kto iuż myśliwskiey polewki zakusi;
Zaiąca kotką, ucho iuź nie uchem
Musi zwać słuchem.
Tłustego skromnym, prędkiego ciekawym
Musi zwać, kto chce być myśliwcem prawym,
Wątrobę letkiem, a gdy się obłowi,
Psom herab mówi.”

Fragment „Flisa” do dziś nie stracił na aktualności, a naszą sprawą jest, aby i dla potomnych nie stracił.
Darz Bór!

P.S. O ile słuchanie mówiącego Pana Mozila może pokaleczyć uszy, o tyle bardzo lubię jego piosenki – niech Czesław Śpiewa, idzie mu to zadziwiająco dobrze.

Komentarze