Karaluch zamiast szczawiu i mirabelki

Trafiłam dziś na dwa artykuły o pożywieniu, które przeszły moje wszelkie wyobrażenie o kierunku, w którym zmierza nasz świat. Jeden traktował o opinii ONZ, iż powinniśmy jeść więcej insektów, zaś drugi o bólu sera, cierpieniu jajka i krwi niewinnych roszącej ziarna, z których potem upieczono chleb. Jest poniedziałek, nie wypada więc upijać się do stanu, w którym do głowy mógłby mi wpaść pomysł pokuszenia się o zrozumienie ich. A zbyt gorąco, by zastanawiać się, co pili, palili czy jedli ich autorzy.
ONZ jest niewątpliwie bardzo wpływową organizacją. Nie znaczy to, iż jej działania zawsze są mądre i właściwe, każdy może je oceniać na własny sposób. Kiedy czytam, że niedożywione dzieci powinno się karmić karaluchami, bo mają dużo żelaza, to zaczynam się zastanawiać, kto jest głupi: ja, czy autor pomysłu? Rozumiem doskonale, że czasy bywały różne, w czasach plag i głodu człowiek nawet i korę z drzewa ogryzał (zadając ból i cierpienie onemu drzewu!), ale kiedy każdego dnia restauracje, sklepy, zakłady przetwórstwa żywności wywalają w śmietnik ogromne ilości całkiem jeszcze zdatnego do spożycia jedzenia, tylko dlatego, że nie spełnia ono norm prawnych, to szlag mnie trafia na pomysły karmienia ludzi insektami. Jedzenia na świecie na prawdę nie brakuje – jest ono po prostu beznadziejnie „zarządzane”. Do tego stopnia, że banan „krzywy inaczej” niż zezwala dyrektywa unijna jest wyrzucany, nadwyżki mleka wylewa się w pole, „wczorajszy” chleb trafia do pieca, a ze świniobiciem hec jest tyle, że rolnikowi na prawdę łatwiej kupić kilo schabu w sklepie, niż użerać się z urzędnikami. Nikogo ten stan nie martwi, martwi kogoś natomiast, że Zachód brzydzi się żreć glisty. I nie chce tych glist hodować, mimo iż dostarczają dużo białka, rosną szybciej niż świnia i nie pierdzą metanem jak krowy. Uwaga, cytat: „Drogę na talerze przecierają owadom także zwolennicy paleodiety – odżywiania wzorowanego na menu człowieka sprzed rewolucji neolitycznej, związanej z przejściem do osiadłego trybu życia i rolnictwa”. Pędem wracam na drzewo. Napluć na prąd, napluć na szczepionki, na kuchenkę gazową, na dymiący samochód -  pójdźmy wespół do ciemnej jaskini, węglem na ścianie smarować i wyjadać mrówki z kopca. Promowanie odżywiania się insektami, w dobie skandalicznego marnowania żywności lub możliwości jej wyprodukowania przez kretyńskie przepisy, uważam ze strony ONZ za zwykłe chamstwo i ignorancję.
Drugi artykuł nie pozostaje w tyle. Pierwsza fascynująca prawda jest taka, że jedzenie od 50 lat prawie nie zdrożało. Autor powołuje się na przykład USA, gdzie nieruchomości zdrożały o 1,5 tysiąca procent (???), a drób i jajka nie wzrosły nawet dwukrotnie. Pięknie wybierać dane statystyczne z takiego kraju, który akuratnie nam pasuje… Ja jednak, obcując w pracy częściej z potrzebującymi niźli zaspokojonymi materialnie, pytam autora: czy byłby tak samo nastawiony do cen żywności, gdyby zarabiał 1200 zł i miał na utrzymaniu dwójkę dzieci chodzących do szkoły? Czy wtedy też by powiedział, że żywność jest skandalicznie tania, bo jest produkowana w bólu i cierpieniu? Sądzę, że nie czułby tak silnie bólu kurcząt z klatek, gdyby na mięso mógł sobie pozwolić przy niedzieli, a na co dzień jadł wędlinę z odpadów, wczorajszy chleb i ziemniaki z margaryną. A wszystko zapite sztuczną oranżadą za 0,80 zł za 2 litry, bo organizm domaga się cukru, by funkcjonować jako tako. Ano tak… mogą sobie świetlików nałapać w czerwcową noc, lub zamiast gnębić zarządcę budynku o dezynsekcję – zapolować na karalucha.
Dlaczego „ekolodzy żywnościowi” zamiast nawoływać do racjonalizacji obrotu żywnością, do likwidacji idiotycznych przepisów o wymiarach warzyw i owoców w Unii, do oszczędzania jedzenia, kupowania tyle, ile jest w stanie się zjeść, zamiast promowania przetwarzania większych ilości żywności, by nadać im możliwie najdłuższe terminy przydatności do spożycia, namiętnie promują horrendalnie drogie sklepy z eko-żywnością? Które najczęściej są wielką ściemą… Ja wolałabym nawoływać mieszkańców wsi do powrotu do korzeni – prowadzenia przydomowych ogródków warzywnych, hodowania swoich kur, kaczek, gęsi, kto ma możliwość – świń, baranów i krów, uprawy pól metodą trójpolówki, zamiast idiotycznego haratania dopłat za nieużytki, czy zalesianie. 40% mieszkańców naszego kraju mieszka na wsi, a w mojej okolicy mało kto ma kury, lub własne ziemniaki – ziemia się nie skurczyła, tylko ogłupionym ludziom albo nie chce się jej uprawiać (bo się przecież nie opłaca), albo skutecznie ich od tego odwodzą wymyślone chyba na sedesie przepisy. Pole do popisu dla ekologów jak zwykle jest – jak zwykle nieuprawiane. Może oni również za konkretne nieużytki dostają dopłaty?
Darz Bór!

Komentarze