Całkiem niechcący popsułam dziś pewnej
parze gorący numerek w leśnych ostępach… A było to tak: siedzę ja sobie w
lesie, nieopodal domu, w ciszy i spokoju kontemplując urodę przyrody
ojczystej, wsłuchując się w chóry świerszczy, podglądając grzywacze i
chrząszcze brzmiące tym razem nie w trzcinach, aż nagle słyszę w
krzaczorach za moimi plecami jakieś poruszenie. Myślę sobie: wilków u
nas nie ma, a kochać to się nawet lubię, więc twardo siedzę dalej i
czekam na rozwój wypadków. Sójka coś plecie po swojemu, ni cholery nie
rozumiem o co małpie chodzi i co ciekawego tak donośnie rozgłasza… Nagle
poruszenie cichnie, znów zapada spokój i względna cisza, nynie cykaniem
relaksującym rozganiana. Stwierdzam, że dość siedzenia, bo może się
zaraz wilk pojawić, ale w mojej szlachetnej części ciała. Podnoszę się
powoli i ruszam ku leśnej drodze, gdy z krzaczorów wypada jakowyś tętent
szalony i coś rejteruje przede mną gwałtownie. Krew łowcy się odezwała –
zamiast spieprzać czem prędzej, ja ruszam w ślad za tętentem. Niknie on
wśród drzew, ciemno już i nie wiem w końcu, co to przede mną uciekało.
Wracam nieśpiesznie do onych krzaczorów, poszukując na piaszczystej
drodze jakichś tropów… I zagadka się wyjaśnia. Bo z krzaczorów donośnym
głosem klnie na mnie ile sił w płucach kozioł, szczeka, a bluźni, że
uszy więdną. Na szczęście okazałam się być kózką całkiem nie w jego
typie, bo pośpiesznie, choć z gromkimi okrzykami, oddalił się ode mnie. I
dobrze – jakby to było Małżonkowi rogi z rogaczem przyprawiać? Absurd
czysty…
Widać sobotnią noc nie tylko ludzie sobie na romantyczne randki upodobali
Darz Bór!
Komentarze
Prześlij komentarz