Albo cyc, albo nic!

Przeczytałam w dniu dzisiejszym artykuł „Piersi grzechu warte”, w którego pierwszym akapicie informowano o aferze wokół plakatu filmu „Sin City 2: Damulka warta grzechu”. Na plakacie widnieje piękna kobieta w lekkim szlafroczku, przez który widać zarys kształtnej i całkiem słusznej piersi. „Ruch oburzonych piersiami” (serio?!) protestuje przeciw pokazywaniu piersi w reklamach, filmach, na billboardach. Mądre to, czy głupie? Ech, ludzkie…
Niejednokrotnie psioczyłam, że coś się seksem i cycem usiłuje sprzedać. Że mi się te cycki cudze i większe niż osobiste kładzie na oczy, w domu, w pracy, na ulicy, a nawet w kościele, bo Ewa listek nosi tylko między udami. Ale czasem po prostu … może nie tyle trzeba, co wypada, pasują one do konwencji, do sytuacji, do tematu. Reklamowanie środka na zgagę albo kaloryferów za pomocą biustu jest durne i prymitywne, ale plakat filmowy to świetne miejsce dla piersi głównej bohaterki. Zauważyłam, że coraz więcej osób zaczyna negować duże biusty, pokazywać na nie palcem z okrzykiem „bo one mnie atakują” i sprowadzać je nie do części ciała, a do jakiegoś nadnaturalnego narzędzia zagłady cywilizacji. Całkiem podobnie ma to miejsce w przypadku matek karmiących, których odsłonięte nieco biusty wywołują zgorszenie, obrzydzenie, niezdrową sensację wśród ludzi, którzy niechybnie spadli z nieba i karmieni byli od maleńkości energią kosmiczną. A może to akurat jakaś wegańska akcja?
Doczekaliśmy czasów, w których do posiadania określonych części ciała (dlaczego akurat tych związanych z płcią?) dorabia się jakąś wyssaną (nie z piersi matki) i wydumaną filozofię, zamiast traktować je jak dłoń, stopę, szyję, czy czoło. Owszem, tak nas Pan Bóg stworzył, że mężczyzna zwraca uwagę na biust, buzię czy pupę. Kobieta też bierze pod uwagę wzrost, tężyznę fizyczną mężczyzny, harmonijną budowę ciała. To atawizmy i jeszcze dziesiątki, a może i setki przyszłych pokoleń nie wytłumią biologicznych instynktów i w pewien wdrukowanych w nas zachowań i preferencji. Pewnie, że nie determinują nas całkowicie, jak ma to miejsce u zwierząt (sarnę-kozę mało interesuje poczucie humoru kozła, albo „ten błysk” w jego świecy <<oku>>, za to jego siła i wygląd są głównym kryterium), ale nawet nieświadomie zawieszamy wzrok na cielesnej powłoce i wszelkie negowanie tego jest naiwną próbą ucieczki przed naturą.
Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego nie da się znaleźć złotego środka pomiędzy szczuciem cycem, a jego naturalną obecnością w przestrzeni publicznej, tylko ciągle działamy na zasadzie: albo cyc, albo nic. Czyli: albo pcham cyce wszystkim w oczy, nawet reklamując kurzą fermę (fakt z życia marketingu wzięty!), albo szczekam, żeby je usunąć, obwiązać bandażem, zasłonić swetrem i udawać, że ich nie ma. Rozumiem ruch oburzonych piersiami (chociaż biorąc pod uwagę to określenie, sama nie dowierzam) i ich zmęczenie epatowaniem seksualnością bez potrzeby. Rozumiem osoby, które nie mają ochoty oglądać w sklepowej kolejce kilkuletniego dziecka ssącego matczyną pierś, tak długą, że matka nawet siadać do karmienia nie musi. Ale rozumiem też, że na plakacie reklamującym odzież, w tym bieliznę, film, sztukę teatralną, czy w parku na ławce, z niemowlęciem do niej uczepionym, pierś może się pojawić i nie powinna nikogo dziwić, szokować, budzić niezdrowej emocji.
Coś łowieckiego na koniec: w ubiegłym roku nasi sąsiedzi z Niemiec wypuścili kalendarz dla myśliwych, na kartach którego pojawiły się damy w bardzo mocnym negliżu. Kalendarz mi się nie podobał, nawet nie przez modelki czy dość marne zdjęcia, ale przez nachalne szczucie cycem w temacie łowiectwa. Zdecydowanie bardziej podobałby mi się, gdyby laski były w jakiejś fajnej „leśnej” akcji (tam akurat akcja „myśliwska” była w stodole na sianie), z bronią, w zmyślnie dobranych fatałaszkach i z seksownie rozwianym włosem. Da się wytworzyć silnie zmysłową atmosferę na zdjęciu, nie rozbierając dziewczyny do rosołu i nie wkładając jej na głowę kapelusika. Ba, seksowny portret nawet obcej osoby głębiej zapadnie nam w pamięć, niż sto jednakowych wypiętych tyłków na obcasach. Często wydaje mi się, że to, co umiejętnie schowane i niedopowiedziane, jest znacznie bardziej seksowne, niż podane na tacy…cycki. Prędzej chyba widziałabym na potrzeby łowiectwa kalendarz zbliżony do Pirelli – wszak zdjęcia w nim nie mają nic wspólnego z produktami firmy, a stał się ikoną sztuki fotograficznej i kultury, oraz niekwestionowanym królem kalendarzy z kobietami bez ubrań. Nie dorabia się w nim na siłę powiązania z marką, doklejając w tle oponę, a zdjęcia są najwyższej klasy. Przeciw tak artystycznemu przedstawieniu piersi (bo „cyc” jest zbyt przaśne jak na takie salony) pewnie nie powstałby żaden ruch sprzeciwu. A kto wie, może zjawiłby się ruch poparcia? Ja mam jeszcze nadzieję, że potrafimy obronić się nie korzystając z cyca, a z argumentów i rzetelności. Ale skoro nadzieja jest matką głupich boję się, że mogę w końcu zmądrzeć…

Komentarze