Anegdotki od Dajrotki

Anegdotka nr 1
Mam pewną specyficzną właściwość, która pozwala mi podejrzewać, że w poprzednim wcieleniu byłam sójką. Nie, nie chodzi tu o donośny głos i złośliwe przedrzeźnianie wszystkich dookoła! Nawet nie chodzi o to, że wybieram się jak sójka za morze, ilekroć przyjdzie mi wyjechać z domu na więcej niż 8 godzin… Ta cecha, to maniakalne chowanie wszystkiego. Chowam dokumenty, klucze, małe przedmioty w tak dziwaczne miejsca, że sama potem znajduję je z wielkim zaskoczeniem.
Wybieraliśmy się kiedyś z Panem Nowakiem na polowanie. Indywidualne, ja na jedną stronę, on na drugą. Spakowani, uśmiechnięci, pełni werwy. Pan Nowak rzuca pytanie:
- Masz odstrzały?
Mnie przebiega zimny dreszcz po plecach, a po twarzy grymas paniki.
- Taaaaak! – wykrzykuję z entuzjazmem i już pędzę po schodach. Nie do drzwi… Wręcz przeciwnie niż drzwi! Torebka! Na pewno będą w torebce. Wywalam wszystkie rupiecie z przepastnego wora: trzy komplety kluczy, z czego jeden nawet nie mój (znalazłam, to noszę, nieeee?), cztery opakowania różnych medykamentów, słuchawki do telefonu, puder, kredkę do oczu, kredkę do ust, pięć błyszczyków, pomadkę, balsam do ust, tusz do rzęs, dokumenty, umowy, decyzje administracyjne na przeróżne cuda, dwadzieścia paragonów, cukierek, pończochę, reklamówkę, krem do rąk, gumę do żucia i portfel… Odstrzałów nie ma, a z grzeczności nie napiszę, co było w portfelu!
Przekopuję więc szufladę. Potem szafkę. Potem półkę. Potem drugą szafkę. Grzebię w nienoszonej zazwyczaj torebce – znalazłam ulubione majtki :/ Wyprane! Borze ciemny, gdzie ja się z nią wybierałam… Pan Nowak mruczy z dołu. Robi się coraz goręcej… Już słyszę to stękanie, jak nie znajdę zielonych papierków i będzie musiał się rozbierać i rozpakowywać natychmiast! Kierowana ręką Boską, albo przynajmniej Anioła Stróża, sięgam desperacko i bezmyślnie po … olbrzymi czerwony modlitewnik. Otwieram machinalnie i oczom nie wierzę: tylko Bóg wie, dlaczego schowałam odstrzały w litanii do świętego Antoniego…
Anegdotka nr 2
Działo się to parę dobrych lat temu, kiedy mój Tato pełnił jeszcze w Kole funkcję łowczego (to istotne!). Rzecz miała miejsce przy okazji jednej z Mszy Hubertowskich w Bazylice Mariackiej w Krakowie. Ponieważ po nabożeństwie i przemarszu przewidziany był dla uczestników imprezy poczęstunek w siedzibie Bractwa Kurkowego, kręciłam się z naszą wesołą ekipą po Parku Strzeleckim. Delegacje składały sztandary i chowały szarfy do samochodów, ja również po coś do naszego zmierzałam, a za mną w pewnej odległości podążał Pan Nowak. Minęłam trzyosobową reprezentację jednego z Kół, życzliwym uśmiechem kwitując ich obsunięte nieco szczęki (musicie wiedzieć, że spódniczkę nosiłam wtedy skandalicznie krótką). Pan Nowak doszedł do mnie przy samochodzie i powiedział:
- Widziałaś tych trzech gości? Minęłaś ich, a jeden z nich mówi prawie szeptem:
„To córka łowczego!”
Reszta skwitowała to pełnym zrozumienia „Achaaaaaa”.
Nagle drugi pyta: „Którego łowczego?”
A ten pierwszy na to: „A nie wiem….”
Tak to już z córkami łowczych bywa ;)

Komentarze