Nie dotyczy mnie to, więc się wypowiem – o myślistwie dwie prawdy

Z pewnością większość z Was słyszała o sprawie Kendall Jones – młodej myśliwej z Teksasu, która stała się ofiarą medialnej nagonki po opublikowaniu na swoim profilu zdjęć z polowań w Afryce. Nastolatka ustrzeliła już bardzo wiele wielkich afrykańskich ssaków, co wzbudziło w internetowej grupie obrońców zwierząt ogromne oburzenie. Słowo mojego komentarza w tej sprawie: Kendall nie złamała żadnego prawa, a Afryce witana jest przez miejscową ludność z radością, gdyż oznacza dla nich zarobek, pożywienie z mięsa ustrzelonych zwierząt, które nieodpłatnie im oddaje, oraz ochronę ich trzody i upraw przed dzikimi ssakami. Oznacza dla rezerwatów finanse na prowadzenie ochrony zagrożonych gatunków, zaś te, które odstrzeliwuje, albo są już zbyt stare, by samodzielnie się pożywiać, albo niebezpieczne dla pozostałych przedstawicieli swojego gatunku, lub chore. Zatem to wyłącznie autochtoni i prowadzący rezerwaty powinni wypowiadać się na temat Kendall i decydować, czy polować u nich ma, czy też nie, a nie rzesza sytych mieszkańców wielkich miast, z oczami przekrwionymi od komputerów i mózgami zasnutymi mgłą dobrobytu, otępiającego i nakazującego patrzeć na wszystko przez pryzmat własnych emocji.
Jak to się dzieje, że o losach krajów Afryki chcą decydować Polacy, Belgowie, Amerykanie, Włosi…? W dodatku jednym kliknięciem w Internecie? Przecież mogliby śmiało założyć fundację i gromadzić środki finansowe, które przekazywaliby na rzecz rezerwatów ze wskazaniem, by w tych rezerwatach żadne zwierzę nie zostało odstrzelone. Dlaczego tego nie robią? Dlaczego miesięcznie nie wyjmą z portfela stu złotych/euro/dolarów i nie przekażą tego na ochronę nosorożca? Skoro kilkadziesiąt tysięcy osób poczuwa się do decydowania o prawie do wjazdu Kendall do Afryki, bądź czuje się w mocy zakazać jej polowania na podstawie prawa Kaduka i Widzimisia, to chyba furda to, dla tak znamienitych person, utworzyć stowarzyszenie i miesięcznie te miliony zgromadzone na koncie ładować w Afrykę, by nie musiała zjadać lwa, czy słonia, ani poświęcać dziadka-bawoła, żeby resztę stada móc ochronić przed groźnymi kłusownikami. Rzekomy problem legalnych polowań na te gatunki także by rozwiązali – czemu więc tego nie robią? Czyżby wyjście z domu i złożenie prawdziwego podpisu nastręczało aż takich trudności, bądź wymagało zbyt dużej odwagi cywilnej? Czyżby pokutowało tu przekonanie, że w internetowym tłumie jestem bardziej anonimowy, niż na kartce? A może tak naprawdę nic ich to nie obchodzi, tylko z nudów i niewiedzy kliknęli coś, „bo kolega mi przysłał, żeby kliknąć”?
Każdego dnia w swojej pracy spotykam się z osobami potrzebującymi. Widziałam płaczące matki, które zastanawiały się, czy kupić leki dla dziecka, czy jedzenie. Widziałam osoby niepełnosprawne, które miały jedną parę spodni – w ogóle jedną, żadnej więcej. Spotkałam rolników, którym powódź zabrała wszystko: dom, uprawy, maszyny, zwierzęta. Żadna z tych osób nie miałaby chęci zastanawiać się, czy bogata nastolatka powinna strzelać do słonia, bo oni sami by tego słonia zjedli, gdyby mogli. Nikt z nich nie myśli o tym, czy świnia ma marzenia, bo na mięso tej świni mogą sobie pozwolić raz, dwa razy w tygodniu – i oni szanują życie tej świni, bo zjadają ją w całości, a nie wywalają połowę kebaba do śmietnika, bo za ostry, albo „za bardzo kac”. Oni nie pikietują pod ubojniami, tylko chodzą do nich po darmowe kości, z dziękczynieniem na ustach. Nie wyrzucają bułki, bo czerstwa i pszenna, a nie orkiszowa, tylko moczą ją w wodzie i zjadają. Nie wybrzydzają nad najtańszym szamponem, czy aby nie jest testowany na zwierzętach. Nie są na tyle aroganccy, by decydować o losie jeszcze uboższych mieszkańców afrykańskich wiosek. Nie stać ich na ekologiczną żywność z certyfikatami z delikatesów, bo często ledwo starcza im na najtańsze, podstawowe produkty. Nie mają komputera, Internetu, konta na Facebooku, więc… wedle medialnych współczesnych prawideł nie istnieją. I możliwe, że przez to internetowi obrońcy zwierząt nawet nie zdają sobie sprawy z ich istnienia obok siebie. Nie publikują statusów z wrażeniami z kolejki po zasiłek, nie wrzucają na Instagrama obiadu składającego się z ziemniaków z margaryną, zatem według dobrze sytuowanej, internetowo obytej części społeczeństwa nie ma ich, a jedynie ilość wirtualnych protestów i „lajków” jest opinią społeczną i powinna być rozpatrywana przez wszelkie możliwe instytucje. Patrząc na moc sprawczą internetowych akcji coraz bardziej się obawiam, że wykluczenie cyfrowe starszych i najuboższych w przyszłości doprowadzi do odebrania im prawa wyborczego – wszakże ustawy także poddawane są pod konsultacje społeczne w Sieci, nierzadko stając się zalążkiem do petycji i medialnych szumów. Skoro wypowiedzieć się w nich może tylko „uinternetowiona”, w większości względnie młoda i dobrze sytuowana część społeczeństwa, czy nie mamy do czynienia z realnym zagrożeniem wystąpienia swego rodzaju plutokracji? Pozostawiam pod rozwagę…
Ja w sprawie zakazu czy nakazu polowania dla Kendall nie wypowiadałabym się wcale. Nie łamie prawa, nie wchodzi do mojego ogródka, posiada wszelkie konieczne uprawnienia i zezwolenia do polowania – nie mam jej nic do zarzucenia. Mnie osobiście safari „nie kręci” i nie mam ambicji brać udziału w takim polowaniu, ale jeśli nie jest to zabronione, a ktoś ma środki i chęci, to niech jak najbardziej to wykonuje, zgodnie z przepisami i zasadami etyki. Wspieram tą dziewczynę natomiast mocno, jako ofiarę cyberprzemocy ze strony anonimowej bandy bez twarzy, za to z nickami i ikonkami avatarów, nie mówiącymi kompletnie nic o ich prawie do wypowiadania się w tej kwestii. Choć jedyny wyraz wsparcia mogę skierować także za pośrednictwem Internetu, to z własnego doświadczenia pamiętam, jak wiele w trudnej chwili daje jedno życzliwe zdanie pocieszenia – nawet pośród morza bluzgów.

Komentarze