Co mnie najbardziej irytuje na polskiej wsi?

Dzisiejszy wpis będzie utyskiwaniem mieszczucha, który od paru lat funkcjonuje w polsko-wiejskiej rzeczywistości. Po tych kilku latach uważam, że śmiało mogę zabrać głos w sprawie życia na wsi, gdyż troszkę je już zdążyłam poznać, a jeszcze więcej zaobserwować. Nie będę wchodzić w obyczaje i zachowania ludzi wobec siebie, bo to temat rzeka, w której nie mam ochoty się nurzać – zajmę się natomiast stosunkiem ludzi do środowiska naturalnego!
Śmieci widzę, śmieci wszędzie…
Ustawa „śmieciowa” miała zrewolucjonizować gospodarowanie odpadami i nasilić pro-ekologiczne zachowania wśród ludu. Płacić za wywóz ma każdy, określoną przez Radę Gminy stawkę, wedle ustalonego harmonogramu – nikt nie miał uchronić się przed opłatami, co z kolei miało zapobiec namiętnemu wyrzucaniu odpadów do lasu, rzeki, w pola oddalone od zabudowań. Ustalono odrębne stawki za śmieci segregowane i niesegregowane, gdzie niższa stawka dla „segregatorów” miała motywować do zadbania o środowisko w ten jakże prosty sposób. Po upływie przeszło roku od wejścia w życie przepisów mogę powiedzieć jedno: ustawa nie zmieniła kompletnie nic, bo gro ludzi mimo płacenia określonej stawki, nadal z lubością wywozi swoje odpady w las, co można zaobserwować choćby w trakcie grzybobrania czy polowania. Napotkać w czasie spaceru możemy sedesy, tapczany, stare okna, oraz hałdy pieluch – rzeczy, które naturalnie są odbierane przez firmy zajmujące się wywozem odpadów, ale w określonych terminach. Ludzie nie mogą się doczekać do dnia wywozu „wielkich gabarytów”, a pieluchy śmierdzą im na podwórku, więc przecież znacznie łatwiej szybko pozbyć się problemu, podrzucając go do lasu. Leśnicy i myśliwi z dzieciakami posprzątają w kwietniu, przy okazji Dnia Ziemi. Tu nie jest wadliwa ustawa – wadliwy jest ludzki światopogląd, egoizm i egocentryzm, roszczeniowość i bezrefleksyjność. Tu nie należy zmieniać przepisów, ale je bardzo restrykcyjnie egzekwować i za śmiecenie w miejscach publicznych czy w lesie nakładać horrendalne mandaty, które zniechęcą do kontynuacji procederu. Pomocne w tym będą z pewnością coraz popularniejsze fotopułapki montowane przez leśników – wszystko jest kwestią dobrej komunikacji między podmiotami.
Kolejna sprawa to przydrożne rowy, w których kwitną papiery po lodach, chipsach, puszki i butelki po piwie, kartoniki po sokach. Nie wyrzucił ich nikt ze swojego domowego kosza, ale po prostu spacerujący od sklepu do domu panowie i dzieci. Tatuś cisnął puszką, synuś papierem, wedle wzoru swego protoplasty. Można podnosić, że problemem jest brak dostatecznej liczby „publicznych” koszy na śmieci na terenach wiosek, ale to brednia: w mieście także kosze nie są ustawiane jeden na drugim, ludzi jest znacznie więcej, śmieci generują zatem też odpowiednio więcej, a jakoś udaje się nie tonąć w nich przechadzając się ulicami. Wina tkwi w mentalności i przekazywaniu paskudnych zwyczajów z pokolenia na pokolenie: tatuś rzucał śmieci, więc rzucam i ja. A synuś je posprząta, na Dniu Ziemi, razem ze swoimi.
Uprawa ziemi? Nie opłaca się!
Najbardziej bolesnym zjawiskiem jest masowe porzucanie gruntów rolnych i przemienianie ich w nieużytki. Argument, że uprawa ziemi w gospodarstwie małorolnym się „nie opłaca” jest w pewnych wypadkach uzasadniony: kiedy nie ma się maszyn rolniczych i wszystko trzeba „wynająć”, koszty uprawy paru rzędów ziemniaków faktycznie mogą przekroczyć koszty zakupu wystarczającej ich ilości w sklepie. Jednak świadczy to o braku solidaryzmu społecznego: kilka dekad temu, kiedy mało kto miał traktor, a żniwa przeprowadzało się ręcznie, istniała instytucja „odrobku”. Całe sąsiedztwa przeprowadzały żniwa, wykopki, sianokosy, idąc od jednego gospodarstwa do drugiego i nawzajem pomagając sobie w pracy. Dziś także byłoby to do wykonania: ja tobie zaorzę i nawiozę, a ty mi pomożesz zbierać. Umiesz szyć? Obszyjesz mi firanki, skrócisz spodnie; znasz angielski – poduczysz mi dzieciaka! Każdy z nas ma coś, co może zaoferować „za odbrobek”. Jednak w Polsce lepiej klepać biedę, niż skrzyknąć się we wspólnej sprawie i zadziałać na rzecz poprawy ogólnej sytuacji.
Można także oddać grunty w dzierżawę! Rolnikowi posiadającemu 3 hektary może ledwo-ledwo opłacać się na tych hektarach gospodarzyć, ale jeśli posiada maszyny i do tych 3 hektarów doda kolejnych 20-ścia dzierżawionych po sąsiedzku, to okaże się, że może nie tylko się utrzymać, ale i coś zarobić przy dobrej koniunkturze. Skoro pola i tak leżą odłogiem, nie powinno przecież ich prawowitym właścicielom przeszkadzać, że inna osoba prowadzi na nich działalność rolną, prawda? Ech, chciałabym wierzyć, że prawda… Często sąsiedzi odmawiają dzierżawy z czystej zawiści – skoro ja nie mam, to niech drugi też nie ma.
Najbardziej irytują mnie rodziny, które mając gospodarstwa nie pracują zawodowo, a wokół domu ciężko choćby krzak malin dojrzeć. Wiele kobiet zostaje w domu, przy dzieciach, ale palcem nie kiwną, by zasadzić kilka krzewów owocowych czy zrobić własny warzywniak. Póki jeszcze UE wykłada kasę na dopłaty do wykaszania łąk, nie mamy problemu połaci nieużytków – choć powoli zaczyna on narastać. Siana nie ma kto zjadać, bo nie tylko koń, ale i krowa i koza na wsi zaczynają być rzadkością – zatem siano pali się radośnie, wbrew logice i przepisom. Dopłaty się skończą – wieś zarośnie chwastem i samosiejką.
Z jednej strony może być to szansa na powrót zwierzyny drobnej w pewne regiony kraju, ale niesie ze sobą również ryzyko plagi pożarów i zwiększenia się szkód rolnych na polach położonych przy nieużytkach. Szkoda wspominać o walorach zdrowotnych własnoręcznie wyhodowanego mięsa czy warzyw, prawdziwie ekologicznych, szanowanych choćby przez to, że w ich uzyskanie włożyliśmy własny trud i wysiłek.
Jakie są rozwiązania tego problemu? Banalnie proste i dlatego ciężko wykonalne: trzymać się przepisów w kwestii śmieci, a jeśli chodzi o rolnictwo, skrzyknąć się z sąsiadami i zorganizować samopomoc chłopską. Dlaczego tak się nie dzieje? Ot, ludzka mentalność, czyli przeszkoda na każdej drodze. Pole do popisu dla rodziców, by wychować przyszłe pokolenia w poczuciu obowiązku wobec środowiska, tak naturalnego jak lokalnego, oraz dla nauczycieli, by zaszczepiać ducha solidaryzmu społecznego w uczniach. A dla dorosłych… może jakiś projekt „Ożywić pola – orne”? Jakieś sugestie?

Komentarze