Mięso, czy poroże – oto jest pytanie!

Jakiś czas temu trafiłam na interesującą wypowiedź jednego z amerykańskich myśliwych, który opisywał związek między polowaniem dla trofeum, a polowaniem dla mięsa. Zadał on sobie sam hipotetyczne pytanie, co by zrobił, gdyby pozwolono mu z upolowanego jelenia zabrać tylko jedno: tuszę, albo trofeum w postaci poroża. Chociaż sam znalazł ten dylemat wielce skomplikowany, w końcu uznał, iż wybrałby tuszę, a to dlatego, że pozostawienie takiej ilości mięsa w jego mniemaniu uchodziłaby za brak szacunku do natury i jej darów, oraz wyraz ogromnego marnotrawstwa. Skonkludował jednak, że obie „części” upolowanej zwierzyny są równoważne, bowiem trofeum także stanowi pewien dar. Ja chciałabym nieco rozwinąć ten temat i uświadomić niektórym, o co chodzi z trofeistyką, oraz dlaczego myślistwo bez niej straci lwią część swego sensu.
Wpierw zajmijmy się trofeum najbardziej rozpowszechnionym w świadomości, czyli porożem samców zwierzyny płowej. Ono bowiem jest o tyle wyjątkowe, że na jego podstawie analizuje się, czy odstrzał wykonany był według obowiązujących prawideł, racjonalnie i zgodnie z planami łowieckimi. Istnieje w Polsce coś takiego, jak selekcja samców zwierzyny płowej. Jest to ogromny dział łowiectwa, zajmujący się budową i kształtem owego poroża, a także sygnałami, które można za ich pomocą odczytać. Po rozwoju poroża możemy stwierdzić, czy kozioł/byk jest zdrowy, płodny, bezpieczny dla pozostałych osobników, w razie potyczki z nimi (jeżeli poroże słabego jelenia nie posiada żadnych odnóg, nie zatrzyma się na rozłożystym wieńcu silnego byka i słaby samiec może tego silniejszego zakłuć na śmierć, a tym samym osłabić populację). Każdy, kto poznał choć trochę zasady hodowli wie, że utrzymywanie w populacji słabych i chorych osobników będzie prowadziło do jej systematycznego osłabiania, nawet wyłącznie poprzez zajmowanie terytorium i pobieranie pokarmu, który w bezproduktywnym osobniku zostaje, brzydko mówiąc, zmarnowany. Myśliwi otrzymują odstrzały na sztuki selekcyjne, a więc te „wybrakowane”, które stanowią obciążenie dla populacji – aby stwierdzić, czy nie połakomili się na zdrowe sztuki, lub nie popełnili błędu i nie odstrzelili zbyt silnego, bądź młodego osobnika, każdego roku odbywa się w Okręgu ocena poroży i parostków, będąca narzędziem kontroli. Dzięki porożu kwalifikuje się odstrzał jako zgodny z przepisami, bądź niezgodny, za który myśliwy otrzymuje określoną przez Komisję karę.
Jest również odstrzał samców łownych, który obejmuje zdrowe, nadliczbowe w danym łowisku sztuki. Tu z kolei istotne jest utrzymywanie populacji na rozsądnym poziomie, niedopuszczanie do „przeludnienia” i osłabiania tym samym populacji. Jeśli bowiem występuje kilka bardzo silnych samców, nie tylko narażają się na śmierć w walce (wielokrotnie po rykowisku widzimy doniesienia o bykach, które zginęły, łamiąc sobie w walce nawzajem karki), ale również na głód, albo rozszerzanie zasięgu swego terytorium żerowego o pola uprawne i przydomowe ogródki (w wielu miejscach taki problem z sarną jest bardzo wyraźny, zgłaszany przez rolników zajmujących się uprawą owoców). Efektem są nie tylko szkody rolne, ale także upadki zwierzyny, zatrutej opryskami i nawozami sztucznymi. W Okręgu każdego roku odbywa się również wycena medalowa, w czasie której ocenia się zgodność odstrzelonej sztuki z planem, przyznanym odstrzałem, oraz ocenia, czy kwalifikuje się do brązu, srebra, czy złota, co zostaje uhonorowane odpowiednim medalem. Nie chcę przepisywać tu podręcznika dla selekcjonerów, bo nie o to  tekście chodzi, zatem daruję sobie szczegół tejże wyceny. Dodam jednak, iż wycena medalowa dotyczy również zwierzyny czarnej i drapieżników, gdzie naturalnie obowiązują inne kryteria.
O ile zatem trofeum samców zwierzyny płowej stanowi narzędzie kontroli myśliwego, o tyle wiele innych wzbudza kontrowersje. Po co komuś skóra z dzika przed kominkiem? Po co dziczy oręż, lisia czaszka, spreparowany bażant, głuszec, cała sarna czy niedźwiedź w salonie?  Jeśli chodzi o medale za najokazalsze trofea, to one również są pośrednim trofeum, zatem nie ma sensu czepiać się ich walorów, argumentując nagrodę kolejną nagrodą.
Aby to zrozumieć, należałoby cofnąć się aż w czasy prehistoryczne, kiedy to pierwsi myśliwi wykorzystywali poszczególne części zwierząt do dekorowania totemów, praktyk magicznych, wykonywania biżuterii i amuletów. Poprzez te praktyki przyzywali mocy zwierząt oraz szczególnych atrybutów, które te miały posiadać: płodności, siły, sprytu, mądrości. Przez długie wieki właśnie magii myśliwskiej służyły trofea, ale również stanowiły wyraźny symbol, iż konkretny myśliwy posiadł wiedzę i umiejętności, które na zdobycie ich pozwalały. Czymś godnym uznania było bowiem zabicie niedźwiedzia, dzika, czy jelenia, przy wykorzystaniu oszczepu, sztyletu, lub łuku i nie każdy mógł szczycić się takim osiągnięciem. Było to także oddanie szacunku stworzeniu, które oddało życie, by przedłużyć życie innych stworzeń – przez preparację szczątków uwieczniano je i czczono, a także zaklinano, by przekonały swoich pobratymców do podobnego poświęcenia. Zatem moglibyśmy snuć, iż po części trofeistyka tkwi w naszych genach, zapisana jako atawistyczne poszukiwanie ukrytych zwierzęcych atrybutów w ich doczesnych szczątkach. Czy to jednak wyczerpuje temat? Absolutnie, moim zdaniem, nie.
Kolejna sprawa, to preparowanie całych zwierząt. Taksydermia ma swoje początki w zamierzchłych czasach, już renesansowi władcy zamawiali dla siebie spreparowane okazy zamorskich kreatur, które na ich dworach pełniły funkcję rozrywkową, ale i edukacyjną. Za ich sprawą arystokracja mogła dowiedzieć się, jak (mniej-więcej) wyglądają stworzenia zamieszkujące dalekie lądy. To do dziś znacząca funkcja sztuki preparatorskiej, bowiem zatrzymuje ona w czasie rzeczy przemijające, pozwala na obejrzenie z bliska tego, co w naturze nieuchwytne, dalekie, skryte. W muzeach przyrodniczych całe rzesze młodych ludzi poznawały odległe kontynenty i ich mieszkańców, bazując na upolowanych wcześniej i spreparowanych osobnikach, zaszczepiając w sobie miłość do natury, fascynację nią, wolę poznania jej osobiście i „na żywo”, niekoniecznie polowania. Do dziś myśliwi w Polsce odwiedzają szkoły ze spreparowanymi eksponatami, ucząc dzieci biologii danych gatunków, z bliska pokazując to, co w nich piękne, ale też to, co w nich niebezpieczne. Ujrzenie zwierzęcia z bliska jest całkowicie innym doświadczeniem, niż obejrzenie go na zdjęciu/obrazku – pozwala przyjrzeć się uważnie wszelkim jego częściom, czasem nieuchwytnym, wzbudza szacunek do niego, gdyż staje się z nim „twarzą w twarz”. To zatem kolejna z funkcji trofeistyki myśliwskiej – funkcja edukacyjna.
Nie sposób nie nadmienić o sprawie bardzo istotnej dla każdego myśliwego, czyli wielkiej ilości wspomnień ukrytych w każdym trofeum. Zawieszone na ścianie, noszone na głowie czy szyi w zimowy czas, wykorzystane do zrobienia pastorału, świecznika, żyrandolu, czy torby myśliwskiej (słynna borsucza torba), a także unikatowej biżuterii, stanowią użytkową pamiątkę, po spojrzeniu na którą w każdym myśliwskim sercu budzi się masa emocji. Znam myśliwych, którzy nie potrzebują karteczek z datami i opisami miejsc, by z posiadanych w kolekcji parostków wyłuskać opowieść, godną spisania w księdze. Każde trofeum ma wartość sentymentalną, z każdym z nich związany jest trud, włożony w jego zdobycie, lata doskonalenia się, nauki, praktyki, które doprowadziły do jego pozyskania. Czcimy je, jak relikwie, które mają w sobie zaklętą magię chwil spędzonych na łonie natury.
Co ja odpowiedziałabym na hipotetyczne pytanie, jakie zadał autor przywołanej na wstępie wypowiedzi? Pewnie dokładnie to samo, co on – wybrałabym mięso, bowiem jest najcenniejszym darem z polowania na zwierzęta, które zwykliśmy zjadać. Przy drapieżnikach, których w naszym kraju się kulturowo nie zjada, wybrałabym odwrotnie, skórę i czaszkę. Mięso jest pokarmem, którego nie wolno marnować, bowiem swoje życie dla niego oddała żywa istota i jesteśmy jej winni najwyższy szacunek. Ale nie chciałabym stawać przed takim wyborem, bowiem odtrącając jedno, zaprzeczyłabym całokształtowi działania, które realizuję. Pogrzebałabym tradycję, kulturę, wiarę moich przodków, oraz szansę dla przyszłych pokoleń, aby poznały to, co w trawie piszczy, lub w puszczy ryczy. Myśliwy nie jest rzeźnikiem (choć w tej profesji nie ma nic złego), ale jest łącznikiem między cywilizacją, a dzikością, będąc ostatnim, najwyższym drapieżcą i regulatorem, przy tym kierującym się nie tylko rozsądkiem, ale również szacunkiem dla zdobytego zwierza, oraz tradycją, jaką pozostawili mu jego przodkowie. I oby nigdy nie został całkowicie skomercjalizowany, bo wtedy mówić będziemy o łowiectwie wyłącznie jako o profesji, nastawionej na zysk, a nie naturalnej, prastarej działalności ludzkiej.

Komentarze