Nowe zagrożenia zza mórz i oceanów

Osoby śledzące moje wpisy od dłuższego czasu wiedzą, że jestem orędowniczką unowocześniania łowiectwa i korzystania z dobrodziejstw technologii i nauki, które mają uczynić polowanie bezpieczniejszym i skuteczniejszym. Oczywiście, stare, sprawdzone metody mają swój czar i urok, jednak w dobie ogromnych szkód i coraz mniejszej ilości czasu, jakim dysponujemy na realizację swojej pasji, racjonalnym staje się wykorzystywanie wszelkiej opracowanej przez mądrzejszych pomocy. Wszystko na tym świecie ma jednak swoje plusy i minusy, a w sytuacji, którą pragnę opisać, paradoksalnie natura przegrywa z laboratoryjnie opracowaną „chemią” – rzecz będzie o tak zwanych atraktorach, czyli substancjach zapachowych, nęcących zwierzynę.
Od pewnego czasu na rynku możemy znaleźć środki zapachowe, identyczne z uryną lub nasieniem określonego gatunku. Są one w pełni syntetyczne, co oznacza, że sztab ludzi w białych kitlach mieszał w tygielkach, odparowywał, wkraplał nowe ingrediencje, by wreszcie stwierdzić, że sztuczny mocz pachnie dokładnie tak, jak ten prawdziwy. Polscy myśliwi dość nieufnie podchodzą do tego wynalazku, jednak zagraniczne koleżanki i koledzy korzystają z nich bardzo chętnie, chwaląc sobie efekty użycia atraktorów. Dopóki stosowano wyłącznie stuprocentowo syntetyczne preparaty, nie było problemu – ktoś jednak wpadł na pomysł, by zacząć sprowadzać z Ameryki Północnej środki zawierające naturalny mocz zwierzęcia, a dokładnie któregoś z gatunku jeleniowatych. O ile w krajach Unii Europejskiej obowiązuje zakaz importu nieprzetworzonego moczu jeleniowatych (tak, zdaję sobie sprawę, jak absurdalnie to brzmi, ale to fakt), o tyle np. Norwegia już takiego zakazu na swych obywateli nie nakłada… choć chyba zacznie. Właśnie tam bowiem gruchnęła informacja o trzech przypadkach zachorowania zwierzyny na Przewlekłą Chorobę Wyniszczającą (CWD), która zaatakowała renifery i łosie. Jest to choroba dotychczas niewystępująca w Europie, „importowana” przez kupujących w internetowych sklepach atraktory na bazie naturalnego, niebadanego i niecertyfikowanego moczu z USA i Kanady, gdzie głównie atakuje jelenie wirginijskie, mulaki, łosie i wapiti. Chore na nią zwierzę traci gwałtownie masę, mniej je i pije, oddala się od stada, a jego zachowanie staje się zauważalnie odmienne, mechaniczne i nerwowe – przebiega podobnie do „Choroby Szalonych Krów”, bowiem również jest chorobą prionową. Niestety, jak pozostałe z tej rodziny chorób, również CWD jest chorobą śmiertelną.
Po co o tym wszystkim piszę? Abyśmy mieli świadomość, jakie zagrożenia może nieść sprowadzanie zza granicy preparatów i środków, których tak do końca nie znamy i o których wiemy niewiele więcej niż to, co obiecuje nam producent. Ledwie w ubiegłym tygodniu otrzymałam maila z informacją o pierwszych przypadkach CWD w Europie, z jednoczesną prośbą o zwrócenie uwagi na preparaty stosowane przez dewizowców z krajów spoza Unii Europejskiej. Przed tym faktem nie miałam zielonego pojęcia o istnieniu tej choroby, oraz o sposobach, w jakie może się ona rozprzestrzeniać. Korzystając zatem z tego, że jeszcze trochę Was mnie odwiedza i nawet czyta, chcę przekazać dalej to ostrzeżenie – zwracajmy uwagę na atraktory, które nabywamy, oraz na preparaty, które stosują goszczący u nas dewizowcy. Jeżeli chcecie stosować do nęcenia jeleniowatych urynę samic w rui, dbajcie o to, by była ona w pełni syntetyczna, oraz pochodziła od krajowego dystrybutora – on bowiem nie sprowadzi i nie wprowadzi do obrotu zakazanych na terenie UE środków.

Komentarze