- Dajraaa… A wy macie w sklepie jakieś takie atraktory, jak ostatnio opisywałaś? Nooo, tylko oczywiście syntetyczne!
- No mamy…
- Będziesz w weekend w domu?
- No będę… Ej, ale wiesz, że plan na kozły wykonany?
- Wieeem… Ale chociaż sprawdźmy, czy to w ogóle działa!
- No mamy…
- Będziesz w weekend w domu?
- No będę… Ej, ale wiesz, że plan na kozły wykonany?
- Wieeem… Ale chociaż sprawdźmy, czy to w ogóle działa!
Co było robić? Sama byłam ciekawa, czy
syntetyczny atraktor działa na zwierzynę, bo wcześniej nie polowałam z
jego użyciem. Wzięłam zatem syntetyczną urynę kozy w rui, spakowałam
mandżur i pojechałam
w swoje łowisko. Środek wyprodukowany przez firmę Buck Expert, wedle
opisu producenta „naśladuje urynę i wydzieliny gruczołowe pobrane od
saren w szczycie okresu rozrodczego, czym prowokuje i zatrzymuje
zwierzynę na zanęconym terenie”. Spraj o pojemności 60 ml ma wystarczyć
na sezon polowania. Zalecony na opakowaniu sposób użytkowania, to
spryskanie 2-, 3-krotnie podeszwów butów w drodze na zasiadkę, lub
spryskanie wacików i rozwieszenie ich 20-30 metrów od stanowiska.
Mimo, iż od przeszło roku już tam nie
mieszkam, doskonale wiem, gdzie chadzają sarny, a nawet, które dokładnie
– gdzie żeruje stary kozioł, gdzie koza z bliźniakami, którędy
przechadza się młodziutki koziołek ze swoją matką, która mimo nowego
przychówku wcale go nie odpędza. Do testów wybrałam trzy miejsca, w
pobliżu których występują stale kozły, dodatkowo w jednym w ciągu
minionych kilku dni grzała się koza. Wpierw postanowiłam zrobić ścieżkę
zapachową – do dwóch miejsc, w pobliżu siedliska kozła potuptałam w
gumowcach skropionych wedle zaleceń z opakowania. Dodatkowo
lekko spryskałam kępę traw oraz drzewo, z daleka i „z powietrza”, by
jak najdalej roznieść wiatrem zapach. Trzy godziny obserwacji nie dały
niestety żadnych efektów – w pobliżu bezustannie słychać było wrzaski
grillującej młodzieży, z muzyką i intensywnym aromatem mięcha. Inna
sprawa, że w tym samym miejscu wiele razy obserwowałam sarny, zające i
bażanty, nawet w podobnych okolicznościach „przyrody” i nigdy nic sobie z
ludzkiej obecności nie robiły – są odgrodzone od miejsca schadzek
gęstwiną jeżyn, dzikich róż i tarnin. Postanowiłam jednak nie
poprzestawać na tym i w innym miejscu spróbować ponownie.
Kolejnego dnia wybrałam się w miejsce
absolutnie ustronne, wolne od wszelkich ludzkich aktywności, w tym nawet
grzybobrania. Ponownie, spryskanie preparatem gumiaków, tup-tup-tup po
ścieżynce, dodatkowe psiknięcie na kępę traw i hyc! na ambonę.
Godzinne czekanie nie przyniosło
efektu. Postanowiłam po raz ostatni spróbować, w jednym z poprzednich
miejsc, ale robiąc długą ścieżkę od młodnika, w którym z całą pewnością
„mieszka” mocny kozioł, około 4-letni. Ponieważ za punkt obserwacyjny
obrałam miejsce, z którego widziałabym do już z daleka, nie miałam obaw,
że zemknie mi „po drodze” w bok. Kolejne dwie godziny czekania na… nic.
W to miejsce wróciłam jeszcze wczesnym porankiem, gdy sarny lubią
wychodzić na żer. Ponownie nie zastałam nikogo.
Niestety, w moim przypadku atraktor nie
zdał kompletnie egzaminu. Nie twierdzę, że nie działa wcale, możliwe,
że ja gdzieś popełniłam błąd. Biorą jednak pod uwagę skuteczność w tych
miejscach wabika Hubertusa – mikot kozy – powątpiewam, że wina leży
wyłącznie po mojej stronie… Warunki atmosferyczne były idealne, gdyż
temperatura około 20-22 stopni, słońce, delikatny wietrzyk, brak deszczu
i porywistych wiatrów to wymarzone warunki na rozprzestrzenianie się
zapachu. Obserwację w pierwszym dniu prowadziłam w godzinach 17-sta –
20-sta, kolejnego dnia zaczęłam o 15-stej do 16-stej, potem wykonanie
ścieżki około 16.30 i obserwacja do 19-stej. Teoretycznie, doskonała
pora na spotkanie kozła!
Zużyłam łącznie około 15 ml na cztery
miejsca, zatem buteleczka 60 ml powinna wystarczyć na około 16 nęceń,
może nawet więcej, gdyż na ostatnie „podejście” zużyłam więcej, ponieważ
zrobiłam znacznie dłuższą ścieżkę. Zapach środka jest wyczuwalny dla
człowieka bezpośrednio po aplikacji, dla mnie jest mocno chemiczny i
ostry. Po godzinie dla mojego dość wrażliwego na wszelkie aromaty nosa
jest wyczuwalny bardzo słabo na materiale – spryskana nim szmatka
wydzielała jeszcze lekki zapach, już nie tak chemiczny. Producent nie
daje znać, jak długo będzie wyczuwalny dla zwierzyny, ja najdłuższą
obserwację prowadziłam trzy godziny, w tym czasie nic nie zareagowało.
Na zapach za to dość mocno reagowały
psy – intrygował je i obwąchiwały intensywnie spryskane przy domu
szmatki. To sprawia, że nie przekreślam całkowicie produktu – mój
kolejny wyjazd w łowisko będzie już z pewnością po rui, ale w przyszłym
roku powtórzę próby. Zimą planuję także przetestowanie uryny liszki,
chwalonej mi przez kolegę – nie omieszkam poinformować, co tym razem się
udało zdziałać. (A’propos lisów, to jeden z moich nowych wabików zdał
egzamin w stu procentach. Ale to już opowieść na inny wpis.. . ;) )
Czy ktoś z Was polował z takim
syntetycznym atraktorem? Może macie całkiem odmienne od moich wrażenia?
Bardzo proszę o podzielenie się nimi w komentarzach!
Darz Bór!
Komentarze
Prześlij komentarz