Walentynkowo

Skoro takie ładne święto wczoraj było, to napiszę coś o trudach i przeciwnościach w miłości do myśliwego

Zanim mój Luby, będąc jeszcze nawet nie narzeczonym, wkręcił się w łowiectwo, to muszę przyznać, że podziwiałam jego cierpliwość. Jaki facet pozwolił by swojej dziewczynie, żeby o 5 rano wyskoczyła z łóżka, odziała się w zielone szaty i pognała z 3 kumplami do lasu? Mało tego, mój Luby nawet mi kanapki o tej 5 robił, żebym w lesie z sił nie opadła… Na szczęście po pierwszym polowaniu na kaczki zakochał się w łowiectwie, zgłosił na staż, pozdawał egzaminy i już możemy sobie razem po krzakach latać! Ale co by było, gdyby mu się to jednak nie spodobało?

Tak sobie myślę, że życie z myśliwym, kiedy się tej pasji nie podziela musi być dość frustrujące. Przychodzi weekend, a mąż zamiast do kina, restauracji zabrać, pospacerować po mieście, pojechać na wycieczkę w góry, to bierze psa na smycz, strzelbę na ramię i leci z kolegami szaleć po łowisku. Pół biedy, kiedy to mąż tak robi – ale żona?! Moja żona, w lesie, z obcymi chłopami?! Trzeba olbrzymiego zaufania i poczucia bezpieczeństwa w związku, tym bardziej, że łowiectwo jest pasją, a już dawno przestało być czynnością niezbędną do życia. Jednak od razu uspokajam wszystkie żony myśliwych i mężów dian – najczęściej, kiedy mówimy, że jedziemy na polowanie, do faktycznie tam docieramy.

Komentarze