Fermy, klatki i hodowle masowe

Po lobbingu grup ekofilskich w sprawie branży futrzarskiej, który skutkował projektem ustawy zakazującej hodowli norek i innych zwierząt na futra, przychodzi czas na masową produkcję mięsa w fermach przemysłowych, a raczej propozycje całkowitego zakazu jej prowadzenia w naszym kraju. Jedni wołają, że to granda, inni, że zamach na gospodarkę narodową (do czego zresztą ja się przychylam), jeszcze inni klaszczą z radością, że oto Europa zawita w polskie progi i będziemy żyli ze świnką, norką i cielaczkiem w zgodzie i wzajemnym poszanowaniu.
A co na to wszystko myśli świadomy drapieżnik, miłośniczka futer i dobrego schabowego?

Uważam, że krytyka masowej produkcji mięsa jest jak najbardziej wskazana. Faszerowane antybiotykami zwierzęta nie widzą nigdy trawy, nie czują wiatru. Odpady i nawozy powstałe w wyniku masowej produkcji (bo trudno tu mówić o hodowli) mięsa zatruwają ziemię na długie wieki - w miejscach istnienia ferm nie wyrośnie nic po ich likwidacji. Nadmiar mięsa w sklepach prowadzi do niezdrowych zwyczajów żywieniowych, ponieważ - pomimo iż człowiek bez dwóch zdań potrzebuje w diecie mięsa dla prawidłowego funkcjonowania organizmu - z całą pewnością nie potrzebuje go aż tyle, ile obecnie się spożywa. Tych samych argumentów używają obecnie środowiska "ekolożów", które lobbują za zakazem prowadzenia masowych ferm. I są to w pełni uzasadnione argumenty!
Proszę się nie oburzać, wszak sami wołamy, że dziczyzna jest lepsza od wieprzowiny dostępnej w markecie za 10,99 za kilogram. I mamy w tym słuszność! Jedyne, co mogę zarzucić projektodawcom, to brak zainteresowania promocją dobrych praktyk - powrotu do hodowli tuczników w małych, rodzinnych gospodarstwach, na naturalnej paszy, z możliwością humanitarnego uboju we własnym zakresie. Czyli powrotu do najlepszych czasów, jakie pamiętam!

Moi Dziadkowie zawsze mieli kilka świń. Nie było Świąt Wielkanocnych czy Bożego Narodzenia bez świniobicia, nie było bez tego żniw i dożynek, a w uroczyste niedziele na piecu bulgotał rosół z koguta. Zwierzęta były otoczone troską, bo ich niewygoda, choroba, cierpienie, oznaczały spadek masy i stratę drogocennego zdrowego mięsa. Mięsa nie jadło się codziennie, bowiem z domowej hodowli nie wystarczyłoby go dla licznej rodziny - na stole królowały ziemniaczano-kapuściane potrawy, dania z grochu, własnoręcznie zebranych zbóż, owoców i ich przetworów, warzyw uprawianych w ogrodzie. Od czasu do czasu na stół wjeżdżał dzik lub sarna, z rzadka jeleń, bo w moich stronach nie mamy go zbyt wiele. Wokół sąsiedzi żyli tak samo - lokalne masarnie skupowały zwierzęta i z nich produkowały wędzone dymem wędliny, których smaku nie da się zapomnieć. Owszem, mięsa nie było w sklepach tak wiele, jak obecnie. Owszem, można traktować próby ograniczenia produkcji jako zamach na swobody obywatelskie. Ale czy nie mądrzejszym wyjściem byłoby lobbowanie za powrotem do naturalnych metod hodowli, do paszy z ziemniaków i pokrzyw (której zapach jestem w stanie dziś przywołać z zakamarków pamięci), do oszczędnego gospodarowania mięsem jako towarem może nie luksusowym, nie reglamentowanym jak za PRL, ale jednak szczególnym - pozyskanym z żywego stworzenia? Chyba
Kiedy zabijamy sarnę, dzika, zająca, staramy się wykorzystać każdy element tuszy. Co nie pójdzie na pieczyste, to pójdzie na burgery, co się nie nada na kiełbasę, to do bigosu, a co ani tu, ani nigdzie, to dla naszych czworonożnych towarzyszy łowów. Z troską dbamy, by nie zmarnował się gram dziczyzny - drogiej nie tyle w zakupie, co całym procesie zdobycia. To godziny wysiedziane na ambonie, to kilometry podchodów, to lata doświadczeń. Nic nie stoi na przeszkodzie, by na inne rodzaje mięs przenieść te zasady i emocje, a wtedy przestaną być czymś, co masowo wywala się na śmietnik!


Po kilkutygodniowym poście bezmięsnym uważam, że naprawdę nie ma się czego bać - nie namawiam nikogo do całkowitej rezygnacji, ale zastanowienia się nad swoją dietą. W sklepach, nawet dużych marketach, nie brak już mięs pochodzących z hodowli przydomowych, w dodatku cenowo nie odbiegają AŻ tak znacznie od masowo produkowanych. To jednak niewiele - może byśmy, jako środowisko, poparli postulaty ograniczające masową hodowlę i produkcję mięsną w warunkach przemysłowych ferm, przy jednoczesnym postawieniu własnych, twardych i jasnych: znacznych ułatwień dla rolników, którzy pragną wskrzesić hodowlę przydomową! Aby wreszcie opłacało im się sadzić ziemniaki, a nie soję i kukurydzę, oraz hodować zdrowe, otoczone troską mięso. Tymczasem możemy zawsze zjeść soczysty kawałek dzika lub przepyszną rybkę ...





Komentarze