Dzikie problemy wielkich miast

Urząd Miejski w Gdyni alarmuje, że nie radzi sobie z problemem rosnącej w obrębie swoich granic populacji dzików. W ostatnich tygodniach miało miejsce kilka ataków na ludzi i psy, na szczęście bez tragicznych skutków. Odławianie zostało całkowicie wstrzymane z uwagi na ASF, ponieważ dzików nie wolno przewozić poza miasto, a jakiś czas temu opinia publiczna na temat odstrzału tych zwierząt była jednoznaczna: nie strzelać, niech ryją!
Naczelnik wydziału zarządzania kryzysowego i ochrony ludności nie ukrywa, że wizja redukcji odstrzałem wydaje się nieuchronna, gdyż dziki stanowią coraz większe zagrożenie dla porządku i bezpieczeństwa w mieście. Podobne decyzje wcześniej podjęto m.in. w Dąbrowie Górniczej, czy Jaworznie, gdzie wynajęci przez Magistrat specjaliści uporali się z dzikami za pomocą ołowiu. Jak to przy strzale z broni palnej bywa, nie obyło się bez echa - pewna grupa mieszkańców, którzy dziki uznają za folklor, naturalnie nakręciła aferę. Szybko to jednak ucichło, a problem z dzikami nadal jest mozolnie, lecz skutecznie rozwiązywany.

Dziki w Katowicach - 4 km od Dworca Głównego
fot. Michał Nowak

Oczywiście Gdynia nie jest jedynym miastem, które boryka się z plagą dzików. Wynika to z kilku czynników: w mieście jest mnóstwo pokarmu, w źle zabezpieczanych śmietnikach i miejscach, do których głupi mieszkańcy zanęcają zwierzęta wysypując pokarm. W mieście, pomimo ruchu drogowego i dużej ilości ludzi, jest bezpiecznie - nikt nie strzela, psy nie gonią, o innych drapieżnikach można zapomnieć. Zróżnicowana infrastruktura, zaciszne nieużytki, poprzemysłowe tereny, na których nikt nie działa i nie inwestuje, zapuszczone parki czy przyosiedlowe zarośla to idealne miejsca, gdzie można odpocząć przed wyruszeniem na żer. Poza tym peryferie, gdzie do tej pory bytowały dziki, zostały w większości zagospodarowane przez deweloperów, co sprawiło, że to nie dziki weszły do miasta, ale miasto wepchnęło się do ich "domu" z mocnym kopniakiem. Problem nie dotyczy wyłącznie Polski, bowiem m.in w Hiszpanii od pewnego czasu dziki stanowią wielkie zagrożenie nie tylko dla mieszkańców miast, ale dla całej populacji. Mieszkające w miastach watahy dotknął problem chowu wsobnego, czyli rozmnażania się osobników blisko spokrewnionych, co z kolei doprowadziło do mutacji genetycznych. "Mutanty" mają inną odporność, zatem znacznie częściej przenoszą choroby zakaźne, które dotykają "czystych" genetycznie osobników, powodując zaburzenia w dziko żyjącej populacji, ale też wywołując epidemie, jak choćby ASF. 
Jakiś czas temu, bazując na doświadczeniach amerykańskich, w Hiszpanii dopuszczono odstrzał dzików miejskich za pomocą łuku. Argumentowano to choćby tym, że strzały nie rykoszetują, są niemal bezgłośne, zwierzę trafione z łuku wykrwawia się szybko, bez stresu, co dodatkowo minimalizuje ryzyko np. kolizji drogowych lub ataku na przechodniów, a poza tym jednak łucznictwo nie wzbudza aż tak negatywnych emocji, jak odstrzał prowadzony z broni palnej - prosto mówiąc, człowiek z łukiem nie wzbudza takiej paniki i hoplofobii jak człowiek ze sztucerem. 
Podobne rozwiązania stosuje się w Danii, Finlandii, Francji, a wiele innych krajów Europy prowadzi badania nad wykorzystaniem myślistwa łuczniczego dla zachowania porządku w wielkich miastach. Czy w Polsce jest to w ogóle możliwe? A owszem! Jak wynika z mojej rozmowy z przedstawicielem PBA (Polish Bowhunting Association), wszystko da się w pewien sposób ugryźć, tylko należy odpowiednio do tego podejść. 

A jak? O tym w kolejnym odcinku ;)
Tymczasem chciałam Was zapytać o zdanie: co sądzicie o redukcji miejskich dzików za pomocą łuku i strzał? Czy to może się udać? Jakieś ZA? Jakieś PRZECIW? Komentujcie!

Komentarze

Prześlij komentarz